Rano w strugach deszczu przedarłem się na przystań. Kerala to tysiące kilometrów kanałów (backwaters) i rozlewisk. Służą one, jako naturalne szlaki komunikacyjne, poszczególne miasteczka i wsie mają regularne połączenia promowe. Można też wynająć samodzielnie łódź na dowolną trasę, zdając się na inwencję lokalnego przewodnika. Standard zależny od ceny, od nieheblowanej deski, po luksusową łódź z kucharzem. Wybrałem regularny prom do Alaphuza - 250 Rs. Płynęliśmy osiem godzin od 10.30 - 18.30, z przerwą na obiad wliczony w cenę. Leżałem na dolnym pokładzie z rękami pod brodą, co jakiś czas odmachując mijanym po drodze tubylczym łodziom. Większość trasy rejsu przebiega przez dziką dżunglę, jedynym urozmaiceniem są mijane co kilkanaście kilometrów rybackie wioski lub kościoły. Walczę z pokusą wyskoczenia gdzieś po drodze, do pierwszej lepszej mijanej osady, zostania tam na noc i kontynuowania podróży lokalnymi szlakami. Po przeliczeniu posiadanych jeszcze pieniędzy rezygnuję. Bez dokładnej mapy lub przewodnika, poruszanie się w tej głuszy odpada. A moskity? Wieczorem to miejsce musi zmieniać się w piekło.
Alaphuza. Przystań wystrojona kolorowymi lampami i atmosfera odpustu. Zaciekawiony podchodzę do gromadzącego się tłumu. Na wysokiej trybunie stoi stary, siwy szarlatan wymachując czerwoną flagą z sierpem i młotem. Krzyczy jakieś hasła i tłum bezmyślnie powtarza. Chowam Canona do plecaka. Nie mam zamiaru czekać, aż ?uspołecznią? mój portfel i zmywam się stamtąd. Ostatni autobus do Cochin już odszedł i rikszą za 25 Rs, pojechałem na dworzec kolejowy, skąd pociągiem o 19.40, za 25 Rs, po dwóch godzinach dotarłem na miejsce.