Zahedan to miasto, które ?pachnie? już Pakistanem. Zarówno stroje noszone przez ludzi jak i ?lepiankowa? architektura i panujący na żwirowych ulicach totalny chaos, bardziej kojarzą mi się Pakistanem, niż z tym co zobaczyłem w Iranie. Poszukując autobusu do Taftanu (granica z Pakistanem), poznaliśmy grupkę siedmiu Czechów. Część z nich jechała w góry Pakistanu, reszta podobnie jak my do Indii. Korzystając z tego, że było nas już dziewięciu, wynegocjowaliśmy lepszą cenę - 1000 tomanów. Tej granicy bałem się bardziej niż poprzedniej, jako jedyny nie posiadałem bowiem wizy pakistańskiej. Przed wyjazdem, nasz konsul w Pakistanie (pan Piotr Opaliński, któremu niniejszym dziękuję) via internet zapewnił mnie, że zgodnie z najnowszym rozporządzeniem pakistańskiego MSZ, obywatele polscy nie potrzebują wizy. Zupełnie inaczej przedstawiał mi to pracownik ambasady pakistańskiej w Warszawie, bez wystawionej przez niech wizy nie mam się po co pokazywać na granicy. Z uwagi na oszczędność (min. 40$) zdecydowałem się zaufać konsulowi i dopiero teraz zbliżając się do jaskini lwa, zastanawiam się czy nie popełniłem błędu.
Na granicy byliśmy kwadrans po 9-tej. Po stronie irańskiej było pusto i uzbrojeni w broń automatyczną strażnicy odprawili nas nadzwyczaj szybko i sprawnie. Strona pakistańska oddalona jest o dobry kilometr, który pokonuje się granicznym minibusem, zza szyb którego widać pustynny fragment ziemi niczyjej, patrolowanej przez żołnierzy z psami. Denerwowałem się coraz bardziej, jak na razie za łatwo to idzie, oczyma wyobraźni widziałem siebie wracającego pieszo na posterunek irański. Okazało się, że strach ma wielkie oczy. Oficer prowadzący odprawę otworzył mój paszport, przewertował kartki, po czym spojrzał na mnie piorunującym wzrokiem znad sumiastego wąsa. Wzruszyłem ramionami i potwierdziłem brak wizy. Oficer wymienił spojrzenia z pozostałymi żołnierzami, jakby się głęboko zastanawiał co ze mną zrobić i w końcu wybuchnął rubasznym śmiechem. Złapał za pieczątkę i uderzeniem od którego według wszelkich znanych mi prawideł fizyki, jego biurko powinno się rozlecieć na wióry, wzbogacił mój paszport o kolejny stempel - 30 dni pobytu. Zaraz po opuszczeniu biura odpraw wymieniłem 15$ po kursie 1$ - 65 rupii pakistańskich.
Taftan przypomina Zahedan w pigułce, to już prawdziwa Azja. Osiedla tekturowo - gliniano - murowanych slumsów, szerokie jak wrota do stodoły wejścia do prymitywnych sklepów, wypełnionych nieprawdopodobną wręcz ilością towarów, od artykułów spożywczych przez tekstylia i części samochodowe, po elektronikę. Dwudziestoośmio calowe telewizory smażą się na słońcu, przysypane kurzem wzbijanym przez terenowe toyoty handlarzy i przemytników. Włóczące się między slumsami kozy rozgrzebują wysypiska śmieci w poszukiwaniu jakiegoś kąska. Pierwsza rzecz, która od razu rzuca się w oczy to brak kobiet. Zawsze mi się wydawało, że pod tym względem Pakistan jest krajem trochę bardziej liberalnym od Iranu, tymczasem o ile w Iranie przejeżdżając nawet przez mniejsze miejscowości można zobaczyć samotne lub chodzące grupkami kobiety, to w Pakistanie, poza może większymi miastami takimi jak Lahore, Islamabad lub Karaczi, coś takiego jest po prostu niewyobrażalne. Gdzieniegdzie przemknie jakaś stara babina, ale młoda kobieta, która sama bez męża lub ojca wyszłaby z domu narażona jest na lincz. Jest naprawdę bardzo gorąco, całe szczęście, że Cola we wszystkich swoich odmianach jest wszędzie. Na samym środku pustyni, w ostatniej dziurze, jeżeli tylko dotarł tu kabel elektryczny, to można mieć pewność, że zasila on firmową lodówkę najpopularniejszego z napojów.
Nasz autobus do Quetty za 250 RPk (rupii pakistańskich) miał odjechać o 13.50, ale przyzwyczailiśmy się już do tego, że w Azji życie toczy się poza czasem. Obserwowałem jak kierowcy przygotowywali pojazd do drogi. To naprawdę niewiarygodne jak pojemne są pakistańskie autobusy i jak wytrzymałe. Po zapchaniu wszystkich możliwych zakamarków wewnątrz, kilku ludzi wskoczyło na dach i tam na specjalnie do tego przeznaczonej poziomej drabince, wiążąc wszystko pasami i sznurami ułożyli prawie półtorametrową warstwę walizek, skrzynek, paczek i tobołków, w tym również nasze plecaki. Jeżeli większość tego nie należy do kierowcy, to znaczy, że pasażerowie zabierają ze sobą w podróż majątek całego życia. Wyobrażam sobie jak będzie wyglądał mój plecak po dotarciu na miejsce. Pakistan posiada może ze 20% (w naprawdę dużych porywach) dróg asfaltowanych, a pędząc przez pustynię autobus wzbija tumany kurzu, które oczywiście osiadają gdzie się da. W końcu pożegnaliśmy Taftan. Na szczęście w oknach autobusu wiszą ciemne i grube zasłonki, którymi można się odgrodzić od nieznośnego słońca. Jestem cały mokry, to już nie są owe poetyckie ?strużki potu?, czuję się raczej tak, jakbym w ubraniu wyszedł prosto z wody. Na razie jest to miłe, każdy najmniejszy podmuch wiatru przewodzony jest niczym prąd po całym ciele. Gorzej jest, kiedy pot wysycha, skóra swędzi i pozostaje tylko smród. Ostatni prysznic brałem w Isfahanie, ile to dni temu? Jaki dzień jest dzisiaj? Przestałem to kontrolować. Oby do wieczora.
Zatrzymaliśmy się w jakiejś małej osadzie koczowników, w sercu pustyni Beludżystan. Jest wieczór, kilka gołych żarówek rozświetla okolice namiotów, przed którymi siedzą mężczyźni popijając herbatę. Wokół parkuje kilka jedynych w swoim rodzaju ciężarówek, jakie można obejrzeć tylko w Pakistanie. Całe pokryte niezliczoną ilością elektrycznych lampek i innych podświetlanych gadżetów. Widząc moje zainteresowanie, kilku kierowców wskakuje do szoferek i po chwili samochody jeden po drugim rozbłyskują niczym choinki. Pytam jednego z kierowców, ile dodatkowych akumulatorów potrzeba aby urządzić takie widowisko, ale nie rozumie, o co mi chodzi. Wróciłem do namiotów, gdzie pasażerowie raczyli się herbatą i przysmakami oferowanymi przez koczowników. Magda się obudziła (jak ona to robi, że ciągle śpi, potrafi spać w każdej pozycji, teraz budząc zgorszenie i niedowierzanie pozostałych pasażerów, po prostu rozłożyła śpiwór w przejściu między fotelami) i też wyszła przed autobus, oczywiście natychmiast otoczyła nas grupka Pakistańczyków. Chcąc się nacieszyć widokiem białej kobiety zaprosili nas na swój dywan, gdzie wlali w nas prawie cały czajnik herbaty z mlekiem. Pakistańczycy nie używają cukru w znanej nam postaci. Czasem któryś ma słodzik, ale na ogół biorą do ust nadziewany owocowy cukierek i ssąc go poprawiają smak herbaty. Mieliśmy też okazję spróbować pakistańskiego chapati (chleba) prosto z pieca. Miejscowy piekarz kończył już swoje dzieło, ale specjalnie dla nas rozwałkował kilka placków i kilkoma dmuchnięciami podtrzymał żar w umieszczonym w podłodze piecu. Jego zwinne palce kilkanaście sekund żonglowały ciastem, następnie błyskawicznym ruchem wsunął rękę do pieca, przyklejając je do rozgrzanej ścianki (chyba sufitu). Po kilkudziesięciu sekundach jego ręka uzbrojona w małą drewnianą łopatkę wsunęła się do pieca, dokładnie w tym samym momencie, kiedy upieczony placek oderwał się od tafli...