Ranek pod znakiem medycyny niekonwencjonalnej, plaster i kataplazmy z zakupionej w miejscowej „aptece” maści. Na szczęście opuchlizna zeszła i mogę jako - tako chodzić. W drodze do świątyni odbieram zamówione wczoraj, szyte na miarę jedwabne koszule. Materiał i robocizna - 200 Rs od sztuki. Negocjacje zaczynałem od 250 Rs, ale takich wypadkach najlepszym sposobem zbicia ceny jest obojętne oddalenie się. Jak zwykle w okolicach świątyni tłum cwaniaczków i hochsztaplerów. Pisałem już, że z uwagi na ciasną zabudowę, trudno tu zrobić dobre zdjęcie. Naganiacze proponują więc „tarasy widokowe”, na ogół bezwartościowe, za to mieszczące się w jakimś sklepie lub zakładzie krawieckim. Po wczorajszym incydencie z rikszarzem, mój stosunek do Hindusów jest „narodowosocjalistyczny” i odganiam ich nie szczędząc epitetów. W ostrym, słonecznym świetle kolory świątyni „wrzeszczą” jeszcze głośniej. Nie ma tu za dużo zieleni, kilka palm i drzew liściastych, mimo tego kontrast jest porażający. Po południu autobus do Kannyakumari - 50 Rs.
Tym razem poniosłem klęskę. Szofer był nieubłagany i nie pozwolił mi zająć mojego ulubionego miejsca za przednią szybą. A szkoda, bo przyzwyczaiłem się już do wyczynów hinduskich kierowców, a siedzenie z kolanami pod brodą (wypchniętymi tam przez wciśnięty między siedzenia z najwyższym trudem plecak) nie nastraja mnie zbyt optymistycznie. Nawet bajeczne widoki za oknami nie cieszą mnie tak, jak powinny. Mijamy małe miasteczka, kolorowe i co najdziwniejsze czyste, oczywiście jak na indyjskie standardy. Najszybciej wpada w oko bogactwo sklepów, nawet z okien autobusu widać wylewające się stamtąd tony towarów. I nie chodzi tu bynajmniej o sklepy z pamiątkami dla turystów, tekstylia, dywany, rzeźby i inne pamiątki na ogół niepotrzebne przeciętnemu Hindusowi. Setki sklepów z elektroniką, towarami przemysłowymi, salony samochodowe, i to wszystko w małych mieścinach. Południe cywilizacyjnie stoi 50 lat wyżej od północy. Do tego ta nieokrzesana, bujna tropikalna roślinność. Staram się przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widziałem „białego”. Pamiętam grupę japońskich turystów w Tanjavour, ale to się nie liczy, bo Japończycy są wszędzie jak powietrze, po za tym nie są biali. Było tam też co prawda czterech, czy pięciu Amerykanów, ale im dalej zapuszczam się na południe, tym mniej spotykam turystów z zachodu. Trudno mi to zrozumieć, gdyż tyle tu pięknych miejsc, starożytnych tajemniczych świątyń, no i przecież ocean, kilkaset kilometrów wspaniałych plaż wokół. Czy to z obawy przed malarią, czy zwykłe poczciwe lenistwo?
Późnym wieczorem jestem na miejscu. Z głównej szosy, gdzie wyrzuca pasażerów autobus, schodzi się w dół do miasteczka. Kannyakumari to najdalej na południe wysunięty punkt Indii. Wierzchołek odwróconego trójkąta, dalej jest już tylko ocean. Kataplazmy pomagają i palec boli mnie coraz mniej, ale nie chcę forsować nogi i pozwalam się naganiaczowi prowadzić do hotelu „DKV Lodge”. Duży dwuosobowy pokój z łazienką, tarasem (!) i widokiem na latarnię morską - 125 Rs. Po kolacji (miseczka zupy i olbrzymi półmisek biryanii - 50 Rs) krótki spacer wiodącym nad ocean deptakiem. Setki sklepów z pamiątkami dla turystów i ani jednej bladej twarzy. Hmm. Wróciłem do hotelu i staram się zasnąć w pokoju „skanowanym” co kilka sekund światłem latarni morskiej. Przez otwarte drzwi tarasu słychać fale oceanu rozbijające się głośno o kamieniste wybrzeże i tylko szarże moskitów psują sielankę. Z tymi komarami to tutaj prawdziwa tragedia, są ich setki, leżę okręcony dwoma prześcieradłami, a mimo to bestie kpią sobie ze mnie prosto w uszy… bzzz… bzzz... bzzzz...