Po śniadaniu w knajpie na ulicy na tyłach naszego hotelu (całkiem znośne ceny i miła obsługa, do tego rzadko spotykana tu rzecz ? spory dzbanek herbaty za zaledwie 2.000 kipów) i przed 12-tą odbieramy wizy. W naszym hotelu rezerwujemy bilety na dzisiejszy autobus do Bangkoku o 18.00 ? 600 bathów (15$). Poznajemy młodą Holenderkę - Iris, też jedzie naszym autokarem, a razie o mało co nie urwałem drzwi w furgonetce (zamykając je) wiozącej nas na dworzec. Odjeżdżamy punktualnie o 18.00. Wiem, że ci, którzy spędzili tu tygodnie lub nawet miesiące myszkując po wszystkich zakamarkach tego kraju, czytając to będą sobie rwali włosy z głowy i nie tylko, ale jestem już trochę znudzony Laosem. Nawet ze świadomością, że pominęliśmy rejs po Mekongu i olbrzymie tajemnicze kamienne dzbany na północy. Gdybyśmy przyjechali tu docelowo, to co innego, ale taki jest los, kiedy robi się długą objazdówkę z takim budżetem jak nasz ? nie można mieć wszystkiego, a nie wiadomo, co jeszcze przed nami. Kilkanaście kilometrów od Vientiane jest park ze starymi, olbrzymimi figurami Buddy, ale też zdecydowaliśmy sobie go odpuścić ? tutejsi rikszarze potrafią zniechęcić nawet do poruszania się przy ich pomocy po mieście, a co dopiero taki wyjazd. Dopiero teraz zauważyliśmy, że Vientiane jest prawie kompletnie pozbawione miejskiej komunikacji, przez te trzy dni pobytu może ze 4-5 razy widzieliśmy na ulicy autobus, czy raczej dużą furgonetkę. W kilku miejscach są jakieś przystanki, ale nikt na nich nie czeka, wszyscy używają tu chyba swoich samochodów i motorów, bardzo nietypowa to ?metropolia?.
Po niecałej godzinie jazdy wjeżdżamy na most graniczny na Mekongu i znów typowe zagranie ? celnicy żądają po 2.500 kipów podatku wyjazdowego. Kurwicy można dostać z tymi podatkami, najpierw wiza za 25$, a teraz jeszcze to ? 2.500 kipów to nie tak znowu dużo, ale nie mamy już tego dziadostwa, a dolary tylko w większych nominałach i zaczyna się robić gorąco, bo chcą nam wydać resztę w bezwartościowej walucie laotańskiej. Wszyscy przeszli już odprawę i czekają w autokarze, a my musimy przetrząsać na biegu kieszenie. W końcu znalazłem dolara i wyrwaliśmy się z łap tych cwaniaczków ? kiedyś zejdę na zawał podczas takiej imprezy.
Miasteczko Nong Khai za terminalem tajskim to już inny świat, kontrast z Laosem jest porażający. Budynki raczej niskie, ale wszystko lśni tysiącami neonów, zadbane ulice i luksusowe auta, pomiędzy którymi z gracją przeciska się kilka słoni. Nasze stewardessy rozdają jakieś ciastka i napoje, a na dobranoc przynoszą pasażerom koce, chociaż klimatyzacja nie jest tym razem zbyt agresywna (aż trudno uwierzyć) ? jesteśmy lekko zaskoczeni, aż dwie młode dziewczyny do obsługi pasażerów. Mają na sobie nienaganne granatowe mundurki i białe koszule, pierwszy raz jadę takim autokarem, no, no, coś takiego...