Wyszliśmy oglądać zespół tutejszych świątyń kawałek za tajską ambasadą i znów nasz współczynnik ?pe-cha? utrzymuje się na właściwym poziomie ? cały teren wokół rozkopany, to już nawet nie remont, ale jakaś gigantyczna budowa. Świątynie prezentują się trochę lepiej, niż te z Luang Prabang, co prawda też są w większości malowane na olejno, ale nie sprawiają już wrażenia takiej tandety, co stolica, to stolica. Znów sporo radości dostarcza nam obserwacja kwatermistrzowskiej krzątaniny mnichów ? wszędzie na sznurach suszą się pomarańczowe szaty, a oni sami prawie nadzy zajęci są doglądaniem wszelkiego rodzaju inwentarza. Potem kilkanaście minut rozmowy z kilkoma ? jeden z nich ma ambitne plany, po ukończeniu ?służby? w klasztorze ma zamiar osiedlić się w Australii.
Po powrocie do hotelu kręcimy się szukając jakiejś rozsądnej knajpy na obiad, ale wybór jest niewielki. Jeżeli już jakaś wygląda zachęcająco, to ceny wręcz przeciwnie. W końcu trafiamy na znośną ? zupa z kurczaka i jakiś omleto-naleśnik ? 18.000 kipów. Kamila już zapomniała o wczorajszej klęsce i przeprosiła się z sheakami ? jesteśmy tam jednymi z najwierniejszych bywalców (oprócz pary białych facetów w średnim wieku, których widzimy tam zawsze, nie tylko kiedy sami wchodzimy, ale również mijając to miejsce podczas spacerów ? ci to dopiero się nudzą). Przy okazji sprawdzamy ten ?Pałac Kultury? ? cały czas zamknięty na głucho i nawet psa z kulawą nogą. Ciekawe, ile to kosztowało? Pewnie tu też nie brak cwaniaczków ? ?fachowców? od wydawania publicznego grosza...
Wieczór spędzamy pod łukiem, są tam także dwie spore fontanny (podświetlane) i załapaliśmy się na kilkunastominutowy spektakl z cyklu ?dźwięk, światło i ciśnienie?. Odgłosy nadciągającej burzy przepędziły nas jednak do hotelu, zdążyliśmy na styk, w dodatku zostawiliśmy pranie na dachu. Z tym praniem to tutaj udręka ? wszędzie w hotelach zabraniają prać ręcznie, stręcząc swoje niezbyt tanie pralnie ? 15.000 kipów za 1kg. Cóż, ja też kiedyś mogę poudawać idiotę, że nie kumam o co chodzi...