Ostatni dzień w Kuala Lumpur. O 7.30 wymeldowaliśmy się z hotelu (z pewną ulgą), za przechowanie bagaży pani w recepcji zażądała po 2RM. Skandal.
Punkt ósma byliśmy w Petronasach, biuro wydające bezpłatne wejściówki mieści się na poziomie ?-1?, zresztą nie musieliśmy szukać długo, kolejkę widać było z daleka. Przed nami już jakieś 100 osób, ale powinniśmy się załapać.
Kilkanaście minut po 9-tej byliśmy na moście. Wszystko trwało raptem 10 minut, rotacja jest spora ? kilkunastoosobowe grupy mijają się windami śmigającymi w dół i w górę, ale warto i bynajmniej nie tylko dlatego, że za friko. Mieliśmy ?pe-cha? jak zwykle, bo w powietrzu wisiała lekka mgła, ale i tak widok z wysokości ponad 280 metrów jest ciekawy. Kuala Lumpur to dosyć nowe miasto, jeszcze 150 lat temu była tu tylko górnicza osada u zbiegu ?dwóch rzek błota? jak tłumaczy się nazwę stolicy.
Najniższe kondygnacje Petronasów to olbrzymie centrum handlowe ? setki sklepów i restauracji. Obiad w jednej z nich dosyć drogi ? 11.5RM za wegetariańskie dania na zimno, nic ciekawego.
Kilka minut po 11-tej odebraliśmy nasze wizy i wróciliśmy do Chinatown, skąd autobusem nr 11 ponownie pojechaliśmy do jaskini Batu.
Warto tu zostać kilka godzin, wewnątrz panuje kojąca cisza, przerywana niestety co kilkanaście minut rozmowami nielicznych na szczęście turystów i pokrzykiwaniem małp dokazujących na schodach łączących obie części jaskini. Pierwsza jest w kształcie gotyckiej katedry (wysoka, z kilkoma mikroskopijnymi ?świetlikami? w suficie) do której schodzi się kilkanaście stopni, a po jej drugiej stronie jest kilkadziesiąt schodów w górę, prowadzących do drugiej komory, mniejszej i bez dachu ? taka gigantyczna studnia. Ponad godzinę bez przerwy łaziłem od jednej do drugiej, wpatrując się w ściany upstrzone niesamowitymi wzorami wykonanymi ręką natury. Dopiero, kiedy rozbolały mnie nogi zrozumiałem, że nie tędy droga ? wystarczyło usiąść na ziemi kawałek za schodami prowadzącymi do wyjścia, by móc spokojnie wypatrywać rzeźb ukrytych w chaotycznym gąszczu tej pozornie bezsensownej plątaniny niesamowitych kształtów. Już po kilkunastu minutach na jednej ze ścian wypatrzyłem olbrzymiego potwora ze świńskim pyskiem, jakby siedzącego na tronie. Wystarczyła godzina, abym skompletował niezłą galerię starannie zamaskowanych postaci, które zazdrośnie strzegą swojej dyskretnej obecności. Nie pokazują się tym rozwrzeszczanym grupkom tubylców lub białych, chaotycznie strzelających do siebie fleszami. Wygodna szybkość flesza upośledza jednak trochę zdolność postrzegania, mozolne ustawianie statywu do zdjęć na otwartej migawce wymaga większej koncentracji podczas komponowania kadru, tym samym zwiększa szansę na dostrzeżenie rzeczy ukrytych na drugim planie. Siedząc ponad dwie godziny na swoim miejscu nie zauważyłem, aby ktokolwiek patrzył w jedno miejsce dłużej, niż 10 sekund. Większość odwiedzających omiata ściany wzrokiem, niczym radarem o ustalonej prędkości skanowania, a to za krótko, by cokolwiek dostrzec. Czego tu nie ma, nad schodami prowadzącymi do drugiej sali, zza ściany wychyla się kowboj w kapeluszu z coltem gotowym do strzału, gdzieś indziej matka tuląca dziecko, para splecionych kochanków, obcy wcale nie gorszy od tego z Nostromo i jeszcze kilka innych postaci mogących być inspiracją dla Boscha lub Beksińskiego. Ale to widać dopiero po zatrzymaniu się na kilka minut w jednym miejscu i wsłuchaniu w ciszę, niestety czwórka aktualnie oglądających jaskinię skośnookich (Chińczycy? Japończycy?) dziewczyn i młodzieńców boi się ciszy. Właśnie zaczęli się bawić w badanie akustyki groty ? pokrzykują ochoczo śmiejąc się z odpowiadającego im echa. Po kilku minutach tego koncertu nie wytrzymałem i podszedłem do jednej z dziewczyn pokazując jej palcem spoglądające na nią z dezaprobatą monstrum ze ściany. Ponad minutę pokazywałem jej kontury potwora, jej towarzysze załapali pierwsi i teraz już w ciszy zajęli się spokojnym wypatrywaniem kolejnych. Może jeszcze coś z nich będzie...
Miejsce jest przepiękne, ale niesamowicie oszpecone, po prostu kryminał. Oprócz tej głównej jaskini, nieopodal są jeszcze dwie pomniejsze, za wstęp do których Kamila zapłaciła kilka ringitów. Wróciła już po niecałej godzinie zniesmaczona i zaszokowana. Jaskinie nie były tak olbrzymie jak ta główna, ale i tak może byłyby całkiem ? całkiem, gdyby nie jeden drobny szczegół ? otóż całe, od podłogi, aż do sklepienia pomalowano jaskrawymi kolorami na olejno. Tutaj też trudno nie dostrzec śladów podobnego barbarzyństwa. Na tych przepięknie i misternie wyrzeźbionych skałach jakiś kosmiczny cymbał wymalował białą farbą prawie trzymetrową lamperię zakrywającą naturalne kolory skał wywołane działaniem wody i mchem w różnych odcieniach zieleni. Zaraz w wejściu, przy wiodących do sali ?katedralnej? schodach postawili koszmarny kiosk ? sklepik, z niemożliwie tandetnymi pamiątkami. Czy nie można było tego potworka postawić przed jaskinią, na dole? Ale to i tak jeszcze nie wszystko, bo prawie wszystkie kąty jaskini zaśmiecone są (dosłownie) jakimiś ceglanymi rupieciarniami. No i te ohydne stalowe poręcze dzielące główną komorę. Zaraz przy schodach łączących obie części jaskini straszy stalowy szkielet jakiejś bramy z drucianą siatką. I na co to komu? Koszmar. Wiem, że jest to miejsce hinduskiego kultu religijnego ? na przełomie stycznia i lutego odbywają się tu widowiskowe ceremonie, podczas których tysiące wyznawców dla odbycia pokuty kaleczą swoje ciała i wciągają tu na wbijanych w skórę hakach rydwany ? ołtarze, ale czy teraz, kiedy już jest po wszystkim, nie mogliby uprzątnąć tu trochę i pochować te niezbyt estetyczne organizacyjne rekwizyty? Zeszpecić takie piękne miejsce i cud natury ? te poręcze i ceglane rupieciarnie można by jeszcze jakoś usunąć i posprzątać, niestety zamalowane na biało fragmenty ścian są już chyba zniszczone bezpowrotnie, nawet jeżeli udałoby się zmyć tę farbę, to i tak pozostanie po niej nienaturalne przebarwienie. Co za skończone osły... Dobrze, że przyjechaliśmy tu teraz, bo kto wie, jak będzie wyglądało to miejsce za dwa, albo trzy lata? Może jakiś ?geniusz? wpadnie na pomysł pomalowania całej jaskini, na podobieństwo tych, które widziała Kamila? Udoskonalą, pomalują na krzykliwe kolory, co trzeba wyrównają i obłożą kafelkami, będzie ?gites tenteges?. Po tym co tam zobaczyła, Kamila twierdzi, że to wcale nie musi być ponury żart. Zresztą te schody wewnątrz też są...
Nie zdążyłem dokończyć, bo jakaś młoda tubylka właśnie wywinęła na nich orła. Schody łączące obie części jaskini są dosyć wysokie i strome, a stopnie wąskie. Dziewczyna schodziła sobie nonszalancko, oglądając się za siebie w stronę swoich przyjaciół i nie zauważyła małpy siedzącej nieopodal na poręczy. Kiedy ta się spłoszyła z wrzaskiem, dziewczyna straciła równowagę i zrobiła kilka pełnych fikołków po betonowych schodach. Wyglądało to strasznie, bo zleciała z 5-6 metrów, raz po raz uderzając głową i myśleliśmy, że skręciła kark. Na szczęście kiedy ją podnieśli, zdołała się utrzymać na nogach i chyba nic poważnego się jej nie stało. A wracając do tych schodów, oprócz tego, że lepiej na nich uważać, to pomalowane są w Samoobronę, czyli biało ? czerwone pasy, co też pasuje do całości, jak siodło do krowy. Hinduizm ma tendencję do nadużywania kolorów przy ozdabianiu swoich świątyń, ale czym innym jest wypacykowanie budowli będącej dziełem własnych rąk, a czym innym zeszpecenie takiego cudu natury. Kończę, bo się wścieknę...
Powrót do Chinatown zajął nam trochę więcej czasu. Jaskinię opuściliśmy około 17.30, a pod hotelem byliśmy po 19-tej. Wszystko przez straszne korki po drodze, zamiast pół godziny ? półtorej. Nasz hotel organizuje transport do Singapuru, lub przygranicznego miasta Johor Bahru. Z uwagi na 6RM różnicy wzięliśmy bilety do J.B ? 24RM. Zresztą nocleg w Singapurze może być za drogi, lepiej zakwaterować się w Johor. Nasz autokar startuje o 23.00, na miejscu będziemy ?rano?, choć nie wiadomo dokładnie o której, bo nasza pani (jaka tam pani, kilkunastoletnia smarkula) z recepcji sprzedająca nam bilety sprawia wrażenie, jakby robiła łaskę, że w ogóle żyje. Ożywiła się na chwilę, kiedy zażądała zapłaty za ?zgubiony? numerek od przechowalni plecaków. Gdy się jednak okazało, że ma go już w zeszycie, całkowicie odmówiła jakiejkolwiek współpracy. Z tego co pamiętam, Malezja nie doświadczyła komunizmu, więc skąd u niej takie nawyki? Tylko im dać d...krację, to Partia Buców i Nierobów wygrałaby każde wybory (jak wszędzie zresztą), dobrze że tu jest jeszcze w miarę rozsądny król, a władza niższego parlamentu jest symboliczna. Zapomniałem napisać, że litr benzyny kosztuje tu niecałe 2RM, czyli jakieś 55 centów. Bez komentarza.