Rankiem, kilka minut po 7-mej, po wymeldowaniu z hotelu idziemy kilkadziesiąt metrów pod biuro. Khao San wygląda na wymarłe ? o tej godzinie powinno się już tu roić od handlarzy i ich kramów, a tu nawet jednego wózka, za to kilka policyjnych motocykli. Wygląda na to, że po tej wczorajszej historii z naszprycowaną dziewczyną, teraz robią ostry kipisz i albo popędzili wszystkich kupców, albo ci sami wynieśli się, żeby uniknąć bliższego kontaktu z węszącymi funkcjonariuszami. Setki wszechobecnych dotąd kramów wyparowały, nawet jednej kuchni z makaronem lub naleśnikami. Na szczęście są jeszcze hot-dogi w ?7/11?.
Autokar kategorii VIP, czyli znów ta pieprzona klima w wersji hardcore ? na szczęście konstrukcja wylotów umożliwia zapchanie ich plastikowymi reklamówkami z pomocą taśmy. Jest to rozwiązanie połowiczne, bo po pewnym czasie zaczyna się ?pocić? ? lodowate powietrze nie znajdując ujścia zaczyna się skraplać. Trzeba będzie pomyśleć o kleju błyskawicznym ? nie miałbym żadnych skrupułów przed potraktowaniem tego świństwa ?kropelką?, aby zamknąć je na wieki wieków amen.
Na granicy kambodżańskiej jesteśmy punkt 14-ta. Przedtem półgodzinny postój w knajpie przed posterunkami, gdzie można w kwadrans wyrobić wizę za 1200 bathów. Nawet nie trzeba mieć zdjęcia, bo urzędnik ma polaroida.
Posterunek tajski po prostu koszmar, stoi nas tam ponad 50 osób (nasz autokar i jeszcze jakiś inny), w pełnym słońcu, ścisk taki, że nie da się nawet zdjąć plecaka. Najgorsze, że aby przetrwać tę chłodnię w autokarze, mamy na sobie długie spodnie, dodatkowe koszule i polary. Nie było czasu i możliwości przebrania się (plecaki w luku), przez co teraz prawie toniemy we własnym pocie. Nawet w tym ścisku, kiedy ledwo możemy się poruszyć, miedzy naszymi nogami przeciskają się żebrzące kambodżańskie dzieci. Ponad godzinę zajęło dopchanie się do okienka imigracyjnego dla foreginersów ? tylko jednego zresztą. Potem jakieś 200 metrów do posterunku kambodżańskiego ? to chyba najdziwniejsza granica jaką widziałem. Na ponad dwustumetrowej ulicy łączącej oba punkty odpraw toczy się bujne życie biznesowe i towarzyskie, niczym na bazarze. Z jednej strony ta piaskowa ulica pełna najdziwniejszych pojazdów wzbijających tumany kurzu, typowo wiejskie stragany z owocami i kawałek dalej (najprawdopodobniej też w pasie transgranicznym) jakiś luksusowy hotel z kasynem. Jeżeli te odprawy tyle tu trwają, to hotel rzeczywiście by się przydał...
Pierwszy kontakt z tubylcami i od razu nabieramy do nich uprzedzenia. Nasz autokar, którym przyjechaliśmy wraca do Bangkoku, a my podzieleni na kilka mniejszych grupek dalej pojedziemy lokalnymi furgonetkami. Wcześniej kambodżańscy kierowcy zalecają nam wymianę dolarów w tutejszym kantorze. To też jeden z najdziwniejszych kantorów, jakie widziałem ? żadnej tablicy z podanymi kursami, za to aż dwóch uzbrojonych żołnierzy. Kambodżański riel jest prawie bezwartościowy, unikają go sami obywatele tego kraju. Z naszego Lonely Planet wiemy, że większość cen hoteli i transportu podawana jest w dolarach, ale trudno będzie płacić dolarami o dużych nominałach za drobne zakupy. Pytam o aktualny kurs, ale kasjer zbywa mnie mamrotaniem - OK, OK. Wymieniam 25$ podając 50-kę. Facet w okienku namawia mnie do wymiany całości, w końcu bardzo niechętnie wydaje mi 25$ reszty i 100 tys. rieli. Czyli oferowany kurs to zaledwie jakieś 3000 rieli za dolara. Nasz przewodnik podaje, że powinno być co najmniej 4000, a przecież to wydanie sprzed roku, podczas gdy inflacja jest tutaj co najmniej dwucyfrowa. Chcę cofnąć tę transakcję, ale kasjer tłumaczy, że co najwyżej może dokonać wymiany w drugą stronę. Mam ochotę wyciągnąć tego małego karalucha zza okienka i zgnieść w palcach, ale insekt przezornie posyła ostentacyjne spojrzenia w kierunku uzbrojonych żołnierzy. Bandytyzm w biały dzień i to całkiem legalny. Trzeba tu będzie uważać na każdym kroku, to kraj w którym kilkanaście tysięcy byłych komunistycznych zbrodniarzy nadal jest na wolności, a niektórzy nawet ciągle pracują w aparacie państwowym.
Droga spod granicy tajskiej do Siem Reap to klasyk gatunku, chyba najgorsza droga na świecie. Pokryta rdzawym piaskiem przypomina te góry z Yahgshuo w miniaturce, dosłownie dziura na dziurze. Średnia prędkość jaką osiągamy, to w porywach 20km/h, a mimo to furgonetka podskakuje tak, że odbijamy się od ścian, podłogi i sufitu furgonetki jak piłeczki pingpongowe. W środku jest strasznie ciasno, plecaki zajmują cały tył pojazdu i siedzeń jest za mało, kilku z nas siedzi na niewygodnych i połamanych ?dostawkach?. Za oknami monotonny krajobraz, tylko pola uprawne ciągnące się po horyzont, aczkolwiek ich niesamowicie fluorescencyjny zielony kolor przyciąga wzrok. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy traw o tak intensywnie zielonym kolorze ? kambodżańska zieleń, nawet tumany czerwonego kurzu wzbijane przez nasz bus w promieniu kilku metrów nie są w stanie jej przyćmić.
Dochodzi 19-ta, według rozkładu powinniśmy być już na miejscu, tymczasem podobno przejechaliśmy zaledwie 120 km, a od granicy do Siem Reap jest jakieś 200. Zatrzymaliśmy się na kolację w przydrożnej restauracji ? ceny jak na Azję horrendalne. Puszka coli dolar. Smażone kluski instant (takie jak z torebkowej zupku) posypane kilkoma anemicznymi warzywkami ? 8000 rieli. Przy okazji potwierdził się rzeczywisty kurs ? 4000 za dolara.
Na miejscu jesteśmy dopiero kilka minut przed północą ? wjeżdżając do miasteczka przecieramy oczy. Nigdy nie widziałem jeszcze tylu luksusowych hoteli w takiej dziurze, naliczyłem chyba z piętnaście, kontrast z resztą tubylczej zabudowy porażający. Kierowca podwiózł nas od razu do hotelu, prawdopodobnie ?po linii familijnej?. Kiedy wyciągnęli nasze plecaki z busa, nie wytrzymałem ? mój był dosłownie cały przemoczony rudym błotem. Kierowcy na granicy układali je kiedy byliśmy w ?kantorze?, na podłodze pod siedzeniem musiała być spora kałuża wody (skąd się tam wzięła?), co w połączeniu z czerwonym piaskiem jakiego nazbieraliśmy kilkanaście kilogramów podczas jazdy dało taki miły efekt. Szofer był najwyraźniej rozbawiony całą sytuacją ? aby skłonić go do chwilowej refleksji nad swoim samozadowoleniem zadałem mu kilka kontrolnych pytań na temat różnic między mózgami ludzkimi, a oślimi i czy ze swoimi rzeczami też postępuje w podobny sposób. Zrobił minę z gatunku ?spotkamy się w ciemnej uliczce koleś?, ale tylko schował się obrażony do samochodu. Bałwan. Najpierw zachęcał nas do wymiany pieniędzy w tej mafijnej spelunie, teraz nie umie uszanować cudzej własności.