Geoblog.pl    Liberwig    Podróże    Lądem do Indii - 2001    Wzdłuż wschodniego wybrzeża, na południe
Zwiń mapę
2001
01
wrz

Wzdłuż wschodniego wybrzeża, na południe

 
Indie
Indie, Calcutta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8718 km
 
Następnego dnia rano, wybieram się pod katedrę św. Pawła. Dosyć daleko. Motocyklową rikszą dojeżdżam do ostatniej ulicy dozwolonej dla tych pojazdów. Dalej pieszo. Miałem ochotę porozmawiać z wielebnym Jamesem Steevensem, pastorem i opiekunem sierocińca. Oczywiście go nie zastałem, a katedra zamknięta.
Uciekam przed słońcem do pobliskiego planetarium, pół godziny spektaklu, i pieszy powrót do hotelu. To było bardzo ambitne zadanie, z uwagi na odległość i stopień dokładności mapki z przewodnika, ale do pociągu miałem ponad 6 godzin. Udało się, trafiłem, po prawie czterech godzinach kluczenia po mieście. Niestety, nie wyszło to na dobre moim sandałom, podeszwa pękła w połowie. Prysznic i na dworzec.

Ledwo wyrobiłem się na pociąg. Wyszedłem z hotelu półtorej godziny przed odjazdem. Planowałem wziąć taksówkę, umówiłem się już nawet na niezłą cenę - 150 Rs. Niestety, po przejechaniu zaledwie 200 metrów utknęliśmy w jakiejś demonstracji. Patrzyłem z niepokojem na zegarek, godzina i 10 minut do pociągu, a tłum gęstniał z każdą minutą. Po kłótni z taksówkarzem - uważał że za te 200 metrów należy mu się połowa należności - z plecakiem na ramionach i językiem na wierzchu, przeciskałem się przez rozwrzeszczaną tłuszczę. Moja mapka z przewodnika nie obejmowała tej części miasta i kierowałem się zupełnie na oślep. Kiedy pytałem o drogę do dworca kolejowego, każdy wskazywał mi inny kierunek. Nawet policjant nie umiał wskazać drogi. Szczęka mi opadła. Udało mi się wydostać z rejonu demonstracji, i ponownie próbowałem złapać taxi. Niestety oddaliłem się od dworca i kierowcy podawali astronomiczne ceny, bez gwarancji, że znowu nie utkniemy gdzieś po drodze, starając się ominąć tłum. Nagle zorientowałem się, że znowu utknąłem, tym razem jednak w stadzie... owiec. Stado owiec w centrum miasta, naprzeciwko kolorowych witryn sklepów i banków! Pędzone przez grupkę chłoszczących je trzcinami mężczyzn, niezdarnie próbują utrzymać szyk. Każda ma na grzbiecie namalowaną czerwoną plamę. To chyba na wypadek, gdyby gdzieś z naprzeciwka ktoś pędził inne stado. Zawsze jest szansa, że będą miały plamki innego koloru lub nie będą oznakowane wcale. Wtedy się nie pomieszają, i każdy odróżni swoje. Bardzo praktyczne. Tego już było dla mnie za dużo, nawet jak na Indie i Kalkutę. Zdesperowany wepchnąłem się do pierwszego lepszego autobusu miejskiego. Pytam o dworzec. Kręcą głowami. Na następnym przystanku, palcem wskazują mi inny autobus. Wskoczyłem w biegu, i jadę wisząc na schodkach. Konduktor niczym w ?Zmiennikach? Barei, po głowach ściśniętych pasażerów przeciska się inkasując za bilety. Aby wyjąć pieniądze (4 Rs.) muszę puścić poręcz przy drzwiach. Plecak wyciąga mnie na zewnątrz, i inni pasażerowie w tym czasie trzymają mnie za fraki zabezpieczając przed wypadnięciem (autobusy nie mają drzwi, ani szyb w oknach). Na dworcu jestem na styk. Cały mokry, ale tylko 4 rupie. To lekcja na przyszłość, tam gdzie tylko się da trzeba ?rozkminić? system komunikacji miejskiej. Co prawda, z uwagi na panujący tam zawsze tłok ?będzie bolało?, ale przynajmniej pozwoli uniknąć kłótni z rikszarzami nie dotrzymującymi umów, no i będzie dużo taniej.

Próbuję przyzwyczaić się do górnej leżanki i nie bardzo mi to idzie. Może dlatego, że mam ponad metr osiemdziesiąt, i wciśnięty w niewiele ponad półmetrową wnękę między niebieskim materacem, a najeżonym wiatrakami sufitem odczuwam coś na kształt klaustrofobii. Do tego jeszcze ten plecak pod głową. Każda próba podniesienia się na łokciach grozi uderzeniem głową w sufit, lub co jeszcze gorsze, w okratowania terkoczących wiatraków. Z tymi wiatrakami to jakaś kara boska. Oczywiście w dzień, próba wytrzymania bez nich, to sport więcej niż ekstremalny. Kiedy staną na zaledwie pięć minut, człowiek robi się mokry w mgnieniu oka, pod wpływem samej tylko pracy mięśni klatki piersiowej w walce o łyk powietrza. Ale w nocy, niczym Mr. Hyde przemieniają się w zionące przenikającym zimnem potwory. Jeżeli jeszcze śpi się kilka centymetrów od nich, to katar (w najlepszym wypadku) murowany. I ten wiatr wiejący prosto w ucho z otwartego okna. Te okna zaspawane poziomymi, stalowymi prętami to też fajny patent. W razie jakiejś katastrofy, w ilości których indyjskie koleje przodują w światowych statystykach lub pożaru, 90% pasażerów usmaży się żywcem, potem wystarczy już tylko wymieść popiół i truchło, pomalować i skład gotowy do dalszej jazdy. Można opuścić szyby, ale wymaga to zmagań z podwójnie oporną materią. Pierwsza to przedpotopowy system dźwigni i kołków, do podnoszenia i opuszczania okien, druga (bardziej oporna), to namówienie do tego reszty Hindusów. Wolą okutać się nieskończoną ilością koców, sari i prześcieradeł, niż zabezpieczyć organizm przed wyziębieniem tak prostackim sposobem, jak przymknięcie okna i przykręcenie wiatraka. Jakiś idiota zaczął w dodatku czytać hinduskiego ?Times?a? i nie pozwala zgasić światła. Jedenasta w nocy, a temu się zebrało na pogłębianie intelektu. Jarzeniówka pół metra od mojej głowy świeci mi prosto w oczy, a wokół mnie, niczym myśliwce pikują setki przyciągniętych światłem muszek i komarów. Każdy kąsa znienacka, podstępnie i boleśnie. Przypominam sobie, że już ze dwa dni nie brałem Paludryny przeciwko malarii. Słychać miarowe uderzenia podkutych butów. Korytarzem przechadza się wojskowy patrol, pilnujący porządku i bezpieczeństwa pasażerów. Co kilka kroków zaglądają pod siedzenia i obmacują leżące tam torby i walizki. W razie wątpliwości bezpardonowa rewizja. Co prawda od kilku miesięcy nie słychać o bombowych zamachach w pociągach, ale przecież nie znacie dnia, ani godziny... Patrząc na ich uzbrojenie odczuwam mieszankę rozbawienia i szacunku. Jeden z nich ma na plecach karabin, lub raczej muszkiet, który wygląda jak ładowany jeszcze przez lufę zabytek z czasów królowej Wiktorii. Nowoczesne Uzi pod pachą drugiego usuwa wrażenie typowej tu prowizorki. Z drugiej strony, patrząc na lufę przedpotopowego muszkietu, próbuję sobie wyobrazić kaliber naboju. Wychodzi mi grubość i rozmiar czegoś w rodzaju baterii R-20. Takim pociskiem można pewnie poszatkować nosorożca. Na szczęście jeden z wojaków zgasił światło. Nareszcie.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (1)
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Liberwig
Robert Wasilewski
zwiedził 9.5% świata (19 państw)
Zasoby: 155 wpisów155 38 komentarzy38 414 zdjęć414 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
09.08.2001 - 06.10.2001
 
 
22.05.2005 - 20.08.2005