Następnego dnia rano, wybieram się pod katedrę św. Pawła. Dosyć daleko. Motocyklową rikszą dojeżdżam do ostatniej ulicy dozwolonej dla tych pojazdów. Dalej pieszo. Miałem ochotę porozmawiać z wielebnym Jamesem Steevensem, pastorem i opiekunem sierocińca. Oczywiście go nie zastałem, a katedra zamknięta.
Uciekam przed słońcem do pobliskiego planetarium, pół godziny spektaklu, i pieszy powrót do hotelu. To było bardzo ambitne zadanie, z uwagi na odległość i stopień dokładności mapki z przewodnika, ale do pociągu miałem ponad 6 godzin. Udało się, trafiłem, po prawie czterech godzinach kluczenia po mieście. Niestety, nie wyszło to na dobre moim sandałom, podeszwa pękła w połowie. Prysznic i na dworzec.
Ledwo wyrobiłem się na pociąg. Wyszedłem z hotelu półtorej godziny przed odjazdem. Planowałem wziąć taksówkę, umówiłem się już nawet na niezłą cenę - 150 Rs. Niestety, po przejechaniu zaledwie 200 metrów utknęliśmy w jakiejś demonstracji. Patrzyłem z niepokojem na zegarek, godzina i 10 minut do pociągu, a tłum gęstniał z każdą minutą. Po kłótni z taksówkarzem - uważał że za te 200 metrów należy mu się połowa należności - z plecakiem na ramionach i językiem na wierzchu, przeciskałem się przez rozwrzeszczaną tłuszczę. Moja mapka z przewodnika nie obejmowała tej części miasta i kierowałem się zupełnie na oślep. Kiedy pytałem o drogę do dworca kolejowego, każdy wskazywał mi inny kierunek. Nawet policjant nie umiał wskazać drogi. Szczęka mi opadła. Udało mi się wydostać z rejonu demonstracji, i ponownie próbowałem złapać taxi. Niestety oddaliłem się od dworca i kierowcy podawali astronomiczne ceny, bez gwarancji, że znowu nie utkniemy gdzieś po drodze, starając się ominąć tłum. Nagle zorientowałem się, że znowu utknąłem, tym razem jednak w stadzie... owiec. Stado owiec w centrum miasta, naprzeciwko kolorowych witryn sklepów i banków! Pędzone przez grupkę chłoszczących je trzcinami mężczyzn, niezdarnie próbują utrzymać szyk. Każda ma na grzbiecie namalowaną czerwoną plamę. To chyba na wypadek, gdyby gdzieś z naprzeciwka ktoś pędził inne stado. Zawsze jest szansa, że będą miały plamki innego koloru lub nie będą oznakowane wcale. Wtedy się nie pomieszają, i każdy odróżni swoje. Bardzo praktyczne. Tego już było dla mnie za dużo, nawet jak na Indie i Kalkutę. Zdesperowany wepchnąłem się do pierwszego lepszego autobusu miejskiego. Pytam o dworzec. Kręcą głowami. Na następnym przystanku, palcem wskazują mi inny autobus. Wskoczyłem w biegu, i jadę wisząc na schodkach. Konduktor niczym w ?Zmiennikach? Barei, po głowach ściśniętych pasażerów przeciska się inkasując za bilety. Aby wyjąć pieniądze (4 Rs.) muszę puścić poręcz przy drzwiach. Plecak wyciąga mnie na zewnątrz, i inni pasażerowie w tym czasie trzymają mnie za fraki zabezpieczając przed wypadnięciem (autobusy nie mają drzwi, ani szyb w oknach). Na dworcu jestem na styk. Cały mokry, ale tylko 4 rupie. To lekcja na przyszłość, tam gdzie tylko się da trzeba ?rozkminić? system komunikacji miejskiej. Co prawda, z uwagi na panujący tam zawsze tłok ?będzie bolało?, ale przynajmniej pozwoli uniknąć kłótni z rikszarzami nie dotrzymującymi umów, no i będzie dużo taniej.
Próbuję przyzwyczaić się do górnej leżanki i nie bardzo mi to idzie. Może dlatego, że mam ponad metr osiemdziesiąt, i wciśnięty w niewiele ponad półmetrową wnękę między niebieskim materacem, a najeżonym wiatrakami sufitem odczuwam coś na kształt klaustrofobii. Do tego jeszcze ten plecak pod głową. Każda próba podniesienia się na łokciach grozi uderzeniem głową w sufit, lub co jeszcze gorsze, w okratowania terkoczących wiatraków. Z tymi wiatrakami to jakaś kara boska. Oczywiście w dzień, próba wytrzymania bez nich, to sport więcej niż ekstremalny. Kiedy staną na zaledwie pięć minut, człowiek robi się mokry w mgnieniu oka, pod wpływem samej tylko pracy mięśni klatki piersiowej w walce o łyk powietrza. Ale w nocy, niczym Mr. Hyde przemieniają się w zionące przenikającym zimnem potwory. Jeżeli jeszcze śpi się kilka centymetrów od nich, to katar (w najlepszym wypadku) murowany. I ten wiatr wiejący prosto w ucho z otwartego okna. Te okna zaspawane poziomymi, stalowymi prętami to też fajny patent. W razie jakiejś katastrofy, w ilości których indyjskie koleje przodują w światowych statystykach lub pożaru, 90% pasażerów usmaży się żywcem, potem wystarczy już tylko wymieść popiół i truchło, pomalować i skład gotowy do dalszej jazdy. Można opuścić szyby, ale wymaga to zmagań z podwójnie oporną materią. Pierwsza to przedpotopowy system dźwigni i kołków, do podnoszenia i opuszczania okien, druga (bardziej oporna), to namówienie do tego reszty Hindusów. Wolą okutać się nieskończoną ilością koców, sari i prześcieradeł, niż zabezpieczyć organizm przed wyziębieniem tak prostackim sposobem, jak przymknięcie okna i przykręcenie wiatraka. Jakiś idiota zaczął w dodatku czytać hinduskiego ?Times?a? i nie pozwala zgasić światła. Jedenasta w nocy, a temu się zebrało na pogłębianie intelektu. Jarzeniówka pół metra od mojej głowy świeci mi prosto w oczy, a wokół mnie, niczym myśliwce pikują setki przyciągniętych światłem muszek i komarów. Każdy kąsa znienacka, podstępnie i boleśnie. Przypominam sobie, że już ze dwa dni nie brałem Paludryny przeciwko malarii. Słychać miarowe uderzenia podkutych butów. Korytarzem przechadza się wojskowy patrol, pilnujący porządku i bezpieczeństwa pasażerów. Co kilka kroków zaglądają pod siedzenia i obmacują leżące tam torby i walizki. W razie wątpliwości bezpardonowa rewizja. Co prawda od kilku miesięcy nie słychać o bombowych zamachach w pociągach, ale przecież nie znacie dnia, ani godziny... Patrząc na ich uzbrojenie odczuwam mieszankę rozbawienia i szacunku. Jeden z nich ma na plecach karabin, lub raczej muszkiet, który wygląda jak ładowany jeszcze przez lufę zabytek z czasów królowej Wiktorii. Nowoczesne Uzi pod pachą drugiego usuwa wrażenie typowej tu prowizorki. Z drugiej strony, patrząc na lufę przedpotopowego muszkietu, próbuję sobie wyobrazić kaliber naboju. Wychodzi mi grubość i rozmiar czegoś w rodzaju baterii R-20. Takim pociskiem można pewnie poszatkować nosorożca. Na szczęście jeden z wojaków zgasił światło. Nareszcie.