Kierując się mapką z przewodnika odnalazłem miejsce odjazdów lokalnych autokarów. Półtorej godziny później, niemiłosiernie wyklepany ?Tata? dowiózł mnie do Konarak. Ledwo wysiadłem, a już podbiegła do mnie zgraja handlarzy i naganiaczy. Pierwszy z nich, ruchem ekshibicjonisty rozchylającego płaszcz, wyciągnął zza pazuchy plik pocztówek przedstawiających kopulujące kamienne figurki w setkach pozycji. Na jego twarzy malowała się mieszanka konspiracji i triumfu. Mimo, że Indie są ojczyzną Kamasutry, panuje tu raczej wiktoriańska obyczajowość, całujące się (ale tylko bardzo powściągliwie) publicznie pary cudzoziemców mogą jeszcze liczyć na umiarkowaną tolerancję, o ile nie ma to miejsca w ?świętym miejscu?. Ale już takie zachowanie Hindusów zostanie szybko i zdecydowanie napiętnowane. Stosunek do ?świerszczyków? niewiele odbiega tu od islamskiego, aczkolwiek może wrogość do erotyki nie jest tak ostentacyjnie okazywana. Przypuszczalnie jednak nawet za posiadanie ?playboya? można by zapłacić grzywnę. Trudno się więc dziwić, że handlarz był niezwykle dumny ze swojego przenośnego ?sex shopu?. Zdjęcia przedstawiały bowiem pozycje kamiennych figurek, zdobiących ściany znajdującej się tu starożytnej świątyni, a więc z uwagi na zabytkową wartość obiektu, trudno je było podciągnąć pod wytwór współczesnej pornografii. Być może duma sprzedawcy wynikała po trochu stąd, że myślał, iż otwiera wrota raju przed nieuświadomionym przybyszem z kraju, gdzie krowy chodzą w majtkach. Usłyszałem też coś, co wmurowało mnie w ziemię. Za wejście do świątyni cudzoziemcy muszą zapłacić 10$. Nowe rozporządzenie.
Pod kasą biletową stoi wycieczka Japończyków (Japończycy są wszędzie) i Australijczyków. Wszczynamy bunt. Oni jeżdżą po całych Indiach już kilka tygodni i opowiadają, że teraz wszędzie jest tak samo, i za oglądanie co lepszych miejsc trzeba słono płacić. Mam tego dosyć. Australijczycy też. Ustaliliśmy, że tylko zdecydowany bojkot może wychować tych ekonomicznych nieuków. Jak twierdzą okoliczni sprzedawcy pamiątek, od czasu wprowadzenia tego, jak sami przyznają obłąkanego cennika, liczba turystów odwiedzających to miejsce spadła więcej, niż o połowę. Japończycy płacą zgrzytając zębami, ale u nich sex to sport narodowy.
Pieszo kieruję się do Konarak Beach. Zatrzymuję jadącą po drodze rowero ? furmankę, i za 10 Rs, pokonuję te 3 kilometry w pięć minut. Zanim jednak doszedłem do plaży, niebo prawie w ułamku sekundy z błękitnego zrobiło się stalowoszare. Jestem w Indiach wystarczająco długo, aby wiedzieć, co to oznacza, zwłaszcza w porze monsunu. W ciągu może kilku sekund pojedyncze krople wody ostrzeżenia i moment później pionowa ściana deszczu, 10 litrów na sekundę, na metr kwadratowy. W ostatniej chwili dopadłem daszku przy pobliskim sklepiku. Mój aparat nie przeżyłby tego nawet w ?wodoszczelnej? torbie. Stoję teraz popijając colę za colą, aby w ten sposób usprawiedliwić swoją obecność, i drepczę z nogi na nogę uciekając przed strugami wody, którym udało się pokonać kryte popękanymi gontami poszycie. Po pół godzinie ulewa ustała równie gwałtownie jak się zaczęła, a słońce wróciło na swoje miejsce. W biegu wskoczyłem do autobusu jadącego do Puri.
Ujechaliśmy może z 10 minut, gdy za oknem zauważyłem stojące w środku dżungli wiklinowe altany, a w nich dziesiątki kamiennych posągów. Jakiś warsztat rzeźbiarski. Fabryka bogów. Jadąc z Puri musiałem patrzeć w okna po przeciwnej stronie i dlatego nie zauważyłem tego wcześniej. Bez zastanowienia uderzyłem pięścią w blaszany dach autobusu, kierowca stanął i wysiadłem. Idąc tropem posążków dotarłem do warsztatu. Kilka pochylonych postaci w skupieniu stuka młoteczkami w tnące granitową skałę dłuta. Jeden z nich mnie zauważył i z wykręconą szyją patrzy na mnie jak na tygrysa bengalskiego nie przerywając pracy. W ostatniej chwili opamiętuje się i przenosi wzrok na dłuto. Fragment, który wykuwa jest tak koronkowo precyzyjny, że jeden nieostrożny ruch grozi katastrofą. Nie chcąc przeginać (nikt nie lubi, aby mu podczas pracy patrzeć na ręce) odchodzę dalej. Dwóch rzeźbiarzy zaczyna właśnie wstępną obróbkę kamiennego bloku. Jedna rzeźba w zależności od rozmiaru, zajmuje od 3 miesięcy do pół roku. Pytam, czy zdarzyło im się kiedyś, jednym nieostrożnym uderzeniem dłuta popsuć efekt całej półrocznej pracy. Po wzroku starszego poznaję, że woli nie odpowiadać na to pytanie. Wyciągam aparat i celuję obiektywem w pochylone sylwetki. Trzask migawki i ręce z młotkami zastygają na moment w powietrzu. Wiem, co mają ochotę mi powiedzieć i odchodzę przyjrzeć się ukończonym rzeźbom. Stojące między bujną roślinnością lasu, są piękne i wyglądają jak żywe. Zamykam oczy i wydaje mi się, że słyszę dźwięk wydobywającej się z piszczałki melodii... Bogowie hinduscy, figurki Buddy - kupują je głównie świątynie, ale nie brakuje i odbiorców prywatnych, resztki rodzin maharadżów, biznesmeni. Koszt jednej to ok. 150 tys. Rs. Nagle skamieniałem bardziej, niż otaczające mnie posągi. Naprzeciwko rzeźba nagiej kobiety, siedzący akt z czarnego kamienia. Na tle tych tajemniczych, kilkurękich, rzeźbionych z koronkową precyzją, z tysiącami misternie wykutych szczegółów i owianych mistyczną tajemnicą postaci, gładkie kamienne ciało kobiety wygląda tu dziwnie obco. Natychmiast pytam, kto to zamówił. Artysta śmieje się i odpowiada, że to tylko taki żart, próba rzeźby ?egzotycznej?. Tylko 10 tys. Rs, kusi mnie ze śmiechem. No cóż, gdyby nie ważyła 70 kilo, może...
Przerwa w pracy, jeden z nich przynosi mi małą miseczkę ryżu polanego sosem z pędami jakichś roślin. Kilku z nich ostrzy prymitywne narzędzia. Patrząc na połamane połówki dłut, młotki bez trzonków, powyszczerbiane brzeszczoty i napędzane systemem przemyślnie powiązanych sznurków koła szlifierskie, wyglądające jak szczytowe osiągnięcia techniczne epoki neandertalskiej, nie mogę się nadziwić pięknu końcowego efektu ich pracy. Takich narzędzi nie wziąłby do ręki żaden ?artysta? w Polsce, czy w Europie, przyzwyczajony do państwowych dotacji z Ministerstw Kultury. Te warsztaty są jednocześnie ich domami, nie ma tu elektryczności, godziny pracy odmierzane są słońcem, przebijającym się przez bujną roślinność. A słońce jest już coraz niżej, rzeźbiarze powoli sprzątają swój warsztat. Wracam na ziemię, dochodzi 16-ta, a na kolację jestem zaproszony do rybackiej wioski na rybę prosto z morza. Oczywiście w warunkach hinduskich, zaproszenie oznacza przynajmniej jakieś ?co łaska?, ale niech im tam, nigdy nie byłem w rybackiej wiosce, na pewno będzie ciekawiej, niż w pustej restauracji w hotelu, i mimo wszystko raczej taniej. Na pożegnanie pytają mnie skąd jestem, pierwszy raz trafił tu do nich jakiś turysta. Poczułem się jak spadkobierca Kolumba, Vasco da Gammy i Magellana razem wziętych. Warto było wyskoczyć z autobusu w środku lasu, tylko jak teraz wrócić do Puri? Szosa jest pusta, z tego co pamiętam autobusy powinny jeździć przynajmniej raz na godzinę, ale jeśli ostatni już był? To byłby klops, musiałbym tu zostać do rana.