Chyba utknę tu na dobre. Rankiem wybrałem się na poszukiwanie dalekobieżnych autobusów i totalna klapa. Żadnego w interesującym mnie kierunku. Kolejny dylemat, zostać tu i czekać na przywrócenie trakcji kolejowej, czy droga przez mękę państwowymi autobusami?
W końcu, wybrałem to drugie. Pieprzony wrak za 105 Rs, tłukł się 9 godzin do Kanoor, gdzie dotarłem ok. 21-szej. Dawno już się tak nie storturowałem. Autobus zatłoczony, upał niemożliwy, kurz, zdrętwiałe kolana pod szyją i bark obolały od wgniatającego się plecaka. I to co najgorsze, kierowca regularnie pozbawiał mnie nadziei na koniec tej tułaczki. Woda skończyła mi się kilka godzin temu, całe ciało sparaliżowane z bólu od siedzenia w niewygodnej pozycji. Zauważam drogowskaz ?Kanoor 79?. Z ulgą myślę, że jeszcze tylko dwie godziny i nagle autobus zakręca, wjeżdża do jakiejś wioski, kluczy, stłoczeni stojący pasażerowie rozkładają mi się na kolanach i pół godziny potem drogowskaz ?Kanoor 112?. I tak co kilkadziesiąt kilometrów, jak to możliwe, że on w ogóle dociera na miejsce? Pierdolca można dostać. Rikszą na dworzec kolejowy i o północy mam lokalny pociąg do Mangalore za 40 Rs. Na szczęście, na dworcach kolejowych są darmowe prysznice, oddałem bagaż do przechowalni i po dwudziestu minutach pod przyjemnie chłodną wodą, odżyłem. Na szczęście w pociągu było luźno i oparty o plecak przekimałem dwie godziny na siedząco. Pół do czwartej nad ranem byłem na miejscu. Pociąg do Shimoga odjeżdża w południe, ale dowiedziałem się, że są bezpośrednie autobusy do wodospadu Jogg. Shimoga leży za wodospadem, więc i tak musiałbym kawałek wracać autobusem, stąd z ciężkim sercem zdecydowałem się ?przeżyć to jeszcze raz?. Przy okazji dałem się wystrychnąć rikszarzowi na dudka. Zapewnił mnie bowiem, że autobusy nad wodospad odjeżdżają całą dobę i powinienem jechać natychmiast na dworzec autobusowy. Wytargowałem 35 Rs, to rzeczywiście daleko i na miejscu okazało się, że pierwszy autobus odjeżdża po siódmej rano. I tak zamiast w kolejowej restauracji, siedziałem ponad trzy godziny na niewygodnej drucianej ławce na pustym dworcu odganiając się od moskitów. Z plecaka wyciągnąłem kilka ostatnich kadzidełek odstraszających ?wampiry?. Dwa wsunąłem pod pachy, dwa za pasek i trzymając ostatni kawałek w zębach siedziałem w oparach dymu jak figurka Buddy.