Ranek pochmurny, wstałem wcześnie, śniadanie i rikszą na dworzec. Pociąg odchodzi o 8.20, jedzie półtorej godziny do Birur i mam 7 minut na przesiadkę do Bombaju. Stoję na peronie, grzmi i chyba będzie burza.
Pociąg widmo. To niewiarygodne, ale totalnie pusty!!! W Indiach wszystko, co ma koła i jeździ, na ogół zawsze wypchane jest do ostatniej szpilki, a rano to już kompletnie no mercy. W dodatku, nie zwykły lokalny pociąg z drewnianymi siedzeniami, ale dalekobieżny skład z leżankami. Zapytałem konduktora, czy to na pewno ten i kiwnął głową potakująco. Na peronie oprócz mnie może z 10 osób. Niesamowite. Ebola, czy co? Nastawiałem się na walkę o wiszące miejsce w drzwiach, a tu pełen luksus. Wszedłem do pierwszego lepszego wagonu i rozłożyłem się wygodnie. Cały wagon prawie pusty!! Usłyszałem kaszlnięcie, trzy przedziały dalej siedział jakiś staruszek, jeszcze dalej dwie kobiety w sari, poza tym żywej duszy. Pociąg ruszył leniwie. Rano zerwałem się wcześnie i teraz zachciało mi się spać. Żeby obudzić się na czas, nastawiłem zegarek od Erica na alarm i wróciłem do ?mulenia?.
Obudziła mnie woda, krople deszczu na twarzy. Spałem głową do okna, a w pociągach szyby są zawsze podniesione i zablokowane, stąd ten prysznic. Nagle, aż podskoczyłem z wrażenia, w wagonie było ciemno jak w grobie, prawie noc. Spojrzałem w panice na zegarek, ujechałem zaledwie 40 minut. Wyjrzałem przez okno i zamarłem. Tak musiał chyba wyglądać początek świata. Tylko dwa kolory. Granatowy i zielony. Granatowe, prawie czarne niebo i zaraz pod nim kilkadziesiąt metrów od pociągu ściana lasu. Kipiąca, lśniąca setkami odcieni zieleń zmoczona deszczem, świeciła fosforyzująco na tle gniewnego nieba. Kontrast był tak gwałtowny, że aż bolesny dla oczu, niczego innego, żadnych stopni pośrednich, nawet pnie drzew były niewidoczne. Dopiero, kiedy wyostrzyłem wzrok, zacząłem rozróżniać poszczególne drzewa. Ciemnozielone liściaste, a te najbardziej jaskrawe to pióropusze palm. Ta zieleń naprawdę świeciła. Im czarniejsze stawało się niebo, tym większą różnorodnością zieleni odpowiadał las. Widok był tak fascynujący, że nie bacząc na zacinający deszcz, z rozdziawionymi ustami i łokciami pod brodą, nie mogłem oderwać oczu. Trwało to kilka minut, może kilkanaście. Wreszcie las się skończył i do pociągu wróciło światło. Niebo nie było już takie granatowe, wydłużone do linii horyzontu straciło swoją magię i poszarzało. Wyciągniętym z plecaka ręcznikiem wytarłem włosy. Za kwadrans powinienem być w Birur.
Jestem w pociągu do Bombaju, późne popołudnie. Zrobiłem właśnie przymiarkę do spania i jestem lekko przerażony. Nie dość, że miejsca wystarczy tylko na plecak, to na ścianach i leżankach toczy się wojna prusaków z karaluchami. Wszędzie są ich setki. Co kilka sekund strząsam je z plecaka i z siebie, nawet jeżeli uda mi się usnąć na siedząco, to przebudzenie może być wesołe. Mam nadzieję, że nie zjem ich przez sen więcej, niż pół kilo. W pociągu podają fantastyczną zupę pomidorową, wypiłem już dwa kubki i ciągle mam ochotę. Atakuje mnie kolejne żebrzące dziecko. Po zamieceniu podłogi wokół mojej leżanki obejmuje mnie brudnymi, wątłymi rączkami prosząc o kilka rupii. Oddaję mu reklamówkę z owocami i odsuwam najdelikatniej jak potrafię. Już dawno przekroczyłem ten moment, kiedy przestałem rozdawać pieniądze, ostatni raz to chyba w Madras ?zrujnowałem się? w jednym ze sklepów wykupując cały zapas tostowego chleba dla kilkunastu bezdomnych dzieci - szkieletów. Odsunięte dziecko wraca ze łzami w oczach, jeżeli nie dostanie pieniędzy ode mnie, to od kogo? Nagle jeden z Hindusów, spocony grubas w garniturze, chcąc mi pewnie pomóc, podszedł do chłopca i odpędził go dwoma brutalnymi kopniakami. Zerwałem się i myślałem, że go zmasakruję, powstrzymał mnie mój sąsiad - student, z którym grałem w szachy. Teraz grubas łypie na mnie spode łba i pomstuje na moją niewdzięczność. Rozmawiałem parę dni temu na ten temat z jednym Hiszpanem, on również przestał już dawać pieniądze. Niemniej zawsze w takich wypadkach jest nam żal tych dzieci i zawsze kiedy musimy im odmówić czujemy się głupio i przykro. Hindusi bywają w takich wypadkach bezwzględni. Prusaki na razie wygrywają.