Rankiem wróciliśmy zmarznięci do restauracji. Jest 6.00 rano, samolot odlatuje o 9.50, może zdążymy dostać coś ciepłego do picia i śniadanie.
No i nie zdążyliśmy. Kupon zaniosłem do kuchni od razu i przez trzy godziny nikt do nas nie wyszedł. Przypominałem się trzy razy (co godzina) i pani się na mnie obraziła. Objeżdżając gości ze swoim wózeczkiem ostentacyjnie ominęła nasz stolik z tak komicznie nadętą miną, że nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu.
Pierwsze podejście do startu nie było udane. Samolot wyhamował gwałtownie przed końcem pasa startowego i zawrócił. Po chwili stewardessa w imieniu pilota poprosiła kilku pasażerów z przodu samolotu o zajęcie miejsc w ostatnich rzędach. Jeden z pasażerów wytłumaczył mi, że właśnie dlatego przeciążony widocznie samolot nie mógł wystartować za pierwszym razem. Wcale się nie boję. Chyba. Wreszcie jesteśmy w powietrzu. Lecąc TU - 154, za oparciem fotela znaleźliśmy rosyjską gazetę, wczorajszą, gdzie na pierwszej stronie Ewa wyczytała, że taki właśnie samolot rozbił się gdzieś między Ukrainą, a Turcją. Budujące. To był ten zestrzelony pomyłkowo przez ukraińską rakietę szkoleniową, ale wtedy o tym nie wiedziałem i po cyrkach ze startem w mojej wyobraźni królował widok naszego samolotu eksplodującego przy lądowaniu. Po dwóch godzinach wylądowaliśmy na Okęciu i witaj Polsko, ojczyzno wieszcza i PIT-u - 30.