Czwarta nad ranem, obudziłem się skostniały z zimna i zaczynam kaszleć, pieprzona lodówka, co za kretyn to wymyślił. Wszyscy pasażerowie szczękają zębami okręceni czym kto ma, a żadnemu idiocie z obsługi lotniska nie przyjdzie na myśl, żeby to po prostu wyłączyć. Pytam jakiegoś pilota o nasz samolot, ale rozłożył tylko ręce. Pytam, czy nie można wyłączyć tego cholernego nawiewu, zanim dostaniemy zapalenia płuc i podobny gest. Powinni go wypchać słomą i zrobić pomnik bezradności. Na szczęście podali gorącą kawę. Wypić, czy ogrzewać skostniałe palce trzymając dymiący kubek w rękach?
Siódma rano, przyszedł pilot naszego samolotu. Tak mi się w każdym razie wydaje, bo wygląda jakby był na kacu i patrzy trochę ?po rosyjsku?. Podszedł do niego pracownik obsługi i podał mu papierową teczkę (pewnie dokumentacja lotu), a ten nawet do niej nie zajrzał, tylko dziarskim krokiem skierował się prosto do wolnocłowego sklepu, który opuścił po kilku minutach z reklamówkami wypchanymi alkoholem. Nie ma cudów, to musi być nasz ?Aeroflot?, nareszcie. Po dwóch godzinach kontroli osobistej (to pewnie przez te zamachy w Stanach - mam nadzieję, że nie prześwietlili mi filmów) weszliśmy na pokład samolotu. Boening 767. Ładny. Kilku minut kołowania i jesteśmy w chmurach. Całkiem niezły obiad, mimo, że z mikrofalówki i do tego mała plastikowa buteleczka Bordeaux. Za sześć godzin będziemy w Moskwie. Powinniśmy odlecieć w nocy i być już na miejscu, a o 10-tej rano miał być drugi samolot z Moskwy do Warszawy. Teraz wszystko pewnie wzięło w łeb i znów będzie bałagan i czekanie.
Trafiłem idealnie. Po wejściu na Szeremietiewo II, nabrałem szacunku dla hinduskiej organizacji i solidności. Ponad trzy godziny zajęło paniom przy stanowiskach ?tranzytowych? oddzielenie pasażerów opuszczających już lotnisko, od tych lecących dalej. Wszystkie miały około pięćdziesiątki i żadna nie mówiła dobrze po angielsku. Zamiast ustawić nas grupkami i odprawić według kolejności odlotów, przekrzykiwały się nawzajem i wybierały do odprawy ?na oko?. Zaraz potem, co chwila dostawały ?cynk?, że właśnie odlatuje jakiś tam samolot i zaczynało się chaotyczne poszukiwanie pasażerów. Stojący obok mnie Norweg z niedowierzaniem patrzył na panie trzymające w rękach słuchawki najnowszych ?Panasoniców? z setkami przycisków, którymi nie umiały się posługiwać. Ze słuchawkami przy uszach wrzeszczały tak głośno, że było jasne, iż prawdziwą łączność z pokojami obok nawiązują przy pomocy fal powietrznych, a nie kabli elektrycznych. Chaos nieporównywalny nawet z Indiami, jak to się dzieje, że samoloty nie rozbijają się tu co pięć minut?
Wreszcie moja kolej. Dowiedziałem się (przyszła młoda dziewczyna z innego stanowiska i tłumaczyła na angielski, bo ja nie znałem dobrze rosyjskiego, mimo kilkuletniej nauki w szkole podstawowej - wstyd!), że mój samolot (?Aeroflotu?) do Warszawy, będzie dopiero jutro rano. Pięknie. Za godzinę odlatuje LOT - owski, ale jak na razie nikt nie wycofał rezerwacji, jeżeli jednak będzie wolne miejsce, to mnie tam upchną. Mam iść do poczekalni i w razie czego wywołają mnie po nazwisku megafonem. Poczekalnia to długi okrężny korytarz, w środku wypełniony sklepami, zza kolorowych szyb których, uśmiechnięte piękności na reklamowych planszach zachęcają do zakupów papierosów, alkoholu i kosmetyków z pominięciem tutejszego Balcerowicza i Bauca, i tak o wiele mniej pazernego, niż nasi ?reformatorzy?.
Poznałem Ewę, wraca z Kazachstanu i też prawdopodobnie poleci moim samolotem. Niestety godzina upłynęła i nikt nas nie wołał. Dopiero 18-ta i znów spędzimy noc w poczekalni. Ewa mówi, że należy mi się hotel. Opóźnienie mojego lotu przekroczyło 24 godziny i linie muszą zapewnić mi nocleg i posiłek. Idziemy do informacji. Pani za ladą pyta, czy mam rosyjską wizę. Jeżeli nie to za 30$ mogę ją uzyskać i pojadę autokarem do hotelu, inaczej nie mogę opuścić lotniska. Wybuchamy śmiechem, Ewa zachęca mnie do walki o swoje i pytam o hotel na lotnisku. Pani robi zmęczoną minę i prosi o bilet. Z kalkulatorem w ręku wylicza czas opóźnienia (ma z tym pewne kłopoty, bo nie wiadomo nawet dokładnie, o której rano odleci nasz samolot), po chwili z rezygnacją przyznaje, że nocleg mi się należy. Ale tylko mi, powtarza patrząc wymownie na Ewę. Pokoje są jednoosobowe i pani każe mi iść za sobą. Jeżeli tak, to co jej przeszkadza, że Ewa pójdzie ze mną? Nikt na tym nie straci, a przecież nie będzie spała na podłodze pod okienkiem. Pani mówi, że tak się nie da i żebym nie grymasił, idę czy nie? Powiedziałem jej coś niezbyt miłego i odeszliśmy. Szkoda mi zostawić tu Ewę samą, tu też szaleje ?klima? i jest cholernie zimno, zimniej niż na lotnisku w Delhi. Na szczęście Ewa ma kilka butelek kazachskiego wina...
Wróciłem do okienka, pani z miną kołchoźnicy ginącej za ojczyznę, wydała mi talony na kolację i jutrzejsze śniadanie w lotniskowej restauracji, oczywiście tylko dla mnie. Rosyjskie linie lotnicze zbankrutowałyby, gdyby pozwoliły dwóm osobom spać w jednym pokoju i w restauracji wydającej setki obiadów dziennie postawiły jeden talerz więcej. Jakoś się tym podzielimy.
Restauracja mieści się na antresoli na półpiętrze i obsługiwana jest przez panie żywcem wycięte z ?Misia?. Usiedliśmy przy stoliku i żadna z kręcących się pań kucharek i kelnerek w jednej osobie nawet się nami nie zainteresowała. Po pól godzinie wszedłem na zaplecze i pokazałem kupony na kolację. Mam usiąść przy stoliku i czekać. Gdy poprosiliśmy o korkociąg, pani wyjaśniła nam, że nie wolno tu pić alkoholu i dopiero po obietnicy poczęstowania jej również, wydała nam otwieracz. Upłynęły kolejne dwie godziny, rozmawialiśmy z Ewą i z poznanym Szwedem, rozpracowaliśmy dwie butelki wina Ewy i kilka puszek piwa potomka wikingów, a kolacji ani śladu. Straciłem cierpliwość i poszedłem do kuchni ponownie. Hosanna, pani wytoczyła wózek z garnkami i zaczęła objeżdżać stoliki. Nie podają bowiem przygotowanych dań na talerzach, tylko do każdego gościa podchodzi pani z rondelkami i nakłada. Pięknie. Szwed był zachwycony, bo nigdy czegoś takiego nie widział. Ziemniaki o konsystencji cementu i kurczak. Podzieliliśmy nasze dwie porcje (moją i Szweda) na trzy osoby i jakoś poszło. Wino Ewy jest doskonałe. O północy niespodzianka, zamykają restaurację i musimy iść do poczekalni. Myśleliśmy, że przebalujemy tam do rana, w jakim takim cieple, przy stole i na wygodnych krzesłach, a tu klops. Szwed już odleciał, a my błąkaliśmy się po lodowatych korytarzach. Ławki są tam przemyślnie zaprojektowane, zniechęcają do dłuższego siedzenia. Metalowe i zimne, niewygodne i poprzedzielane poręczami, co uniemożliwia położenie się. Nawiew klimatyzacji był tak mocny, że nawet Ewa w swoim polarze szczękała zębami, a co dopiero ja ubrany jeszcze w stylu ?tropikalnym?? Korytarze przypominały tunel aerodynamiczny, wiało tak, że czuliśmy to we włosach. Znaleźliśmy boczny korytarz, prowadzący do pomieszczeń gospodarczych. Lodowaty podmuch zaglądał tam rzadziej, ale o siedzeniu na podłodze nie było mowy. Wilka można dostać. Ciekły azot. Przypomniałem sobie mijaną po drodze styropianową planszę jakiejś reklamy i przytaszczyłem ją do wnęki. Kilka ciosów nogą i rękami (przydała się ta wizyta w szkole walki Kalarippayatu) i mamy dwie warstwy izolacji od lodowatego marmuru. Ewa w tym czasie skołowała kilka kartonów i rozłożyliśmy się na tym legowisku, przykrywając tekturą, jak na XXI wiek na międzynarodowym lotnisku przystało. Budząc się z zimna w nocy dokończyliśmy ostatnią butelkę wina.