Poniedziałek ? ostatnie pół dnia w pociągu ? nareszcie, bo z powrotem zrobiło się gorąco i przydałby się prysznic ? trochę już mi się znudziło mycie ?na trupa? (wycieranie ręcznikiem zmoczonym wrzątkiem z kipiatoka). Zegarki już od Zamin Uud przestawiliśmy na czas pekiński ? o 14.30 mamy dobić do Pekinu. Wszyscy pasażerowie z niecierpliwością przyklejają nosy do szyb. Na zewnątrz panuje mgła ? dziwne, bo słońce świeci ostro, ale w powietrzu unosi się mleko ograniczając widoczność do kilkuset metrów. Pola ryżowe i nie tylko, skromne, ale schludne domki rolników ? wszystko elegancko wykończone murkami z kamieni. Przelatując przez kolejne stacje widzimy ten sam rytuał ? zawiadowca uderza w alarmowy dzwonek (ręczny) i wszyscy schludnie ubrani kolejarze w mundurach stają w szeregu na baczność. No, no...
Godzinę przed Pekinem mijamy mur chiński, niestety mgła nie pozwala przyjrzeć się dokładniej, ani zrobić zdjęć, ale nareszcie czujemy, że jesteśmy w Chinach.
Punktualnie o 14.30 wysiadamy z pociągu i welcome to total chaos. Pierwsza rzecz, jaką staramy się zrobić, to zorientować się w rozkładzie jazdy przed zaplanowaniem następnego etapu, ale nasze chęci zostają szybko ostudzone ? rozkład jazdy tylko po chińsku, wszystko zresztą tylko po chińsku. Pracownicy dworca wyglądają bardzo profesjonalnie i są bardzo mili, ale po angielsku nie rozumieją ani słowa. Wychodzimy przed dworzec ? Pekin wygląda imponująco. Olbrzymie, nowoczesne gmachy i szerokie ulice zapchane luksusowymi samochodami. Na razie nie mamy ani yuana i od nikogo nie możemy się dowiedzieć, gdzie wymienić pieniądze. Przypomina mi się zdanie z naszego przewodnika ?Pascal? 2005 ? ?będziesz zdumiony, jak wielu Chińczyków mówi po angielsku?. Rzeczywiście, jestem zdumiony, nawet bardzo. Kręcimy się ulicami naprzeciwko dworca i trafiamy na biuro informacji turystycznej. Wreszcie. Miły Chińczyk około 40-ki wyjaśnia nam, że jedynym dostępnym miejscem wymiany walut jak Bank of China. Wypisuje nam kilka numerów pociągów w interesujących nas kierunkach i kilka ?gotowców? ? pytań po chińsku na różne tematy ? podstawa do załatwienia tu czegokolwiek. Bank of China jest niedaleko, pierwsze starcie z tutejszą biurokracją ? aby wymienić pieniądze musimy wypełnić formularz formatu A-4 ? kilkanaście pytań począwszy od nazwiska, po adres w Polsce. Wymieniamy po 100$ - kurs 8.2Y (yuana). ?Pascal? podaje, że w okolicy jest kilka tanich hoteli, ale jakoś nie możemy ich znaleźć i patrząc na olbrzymie gmachy luksusowych pięciogwiazdkowców wątpimy, czy w ścisłym centrum może być dla nich miejsce. Wracamy pod dworzec ? pierwsze zetknięcie z chińskim rozmachem. Wszystkie budynki (wliczając dworzec) są olbrzymie, przez co traci się właściwą perspektywę, gdyż linia horyzontu wydłuża się podstępnie. Gmachy są ogromne i widać je z bardzo daleka ? wydaje się, że wszystko jest bardzo blisko. To oczywiście tylko złudzenie i mamy już nieźle w nogach kilka kilometrów. Przy dworcu kręcą się naganiacze proponujący hotele, ale co z tego, kiedy nie rozumieją ani słowa ? podtykają tylko pod nos tablice ze zdjęciami pokoi hotelowych i kilkoma sloganami ? czysto i tanio. Na migi pytamy o cenę ? bezskutecznie, dopiero dzięki słowniczkowi na końcu przewodnika dowiadujemy się, że proponują dwóję za 100Y, dowóz za darmo. Wyciągamy plan i ze słowniczkiem pytamy, gdzie jest hotel. Facet pokazuje na mapie ? dosyć blisko. Wsiadamy do furgonetki, po kilku minutach jazdy widzę, że wiozą nas w zupełnie innym kierunku, niż pokazany na mapie, poza tym jak na pokazaną nam odległość jedziemy zbyt długo ? minęliśmy 2 gigantyczne bezkolizyjne ?ślimaki? i kilka razy zmienialiśmy kierunek, przez co zupełnie straciłem orientację. Po 15 min zjeżdżamy z głównej ulicy i kluczymy bocznymi zaułkami. W końcu podjeżdżamy pod hotel, wygląda nieźle, ale ta okolica. Plątanina małych uliczek, łatwo się tu zgubić, każda jazda do centrum i z powrotem, to będzie koszmar. Czy oni muszą być tacy bezczelni? Na mapie pokazywał miejsce przy głównej ulicy, rzut beretem od dworca. Może i bym tu został, ale nie lubię takich zagrywek, Kamila też ma obiekcje co do tego miejsca. Facet nie zawiezie nas z powrotem pod dworzec, to pewne. Jest niepocieszony, że rezygnujemy i tłumaczy coś gwałtownie po chińsku. Nie mam zamiaru udawać, że rozumiem i odchodzimy. Swoją drogą to niepojęte, ten naród uchodzi za tak zdolny i pracowity, a nie potrafią nauczyć się dosłownie kilku słów w obcym języku, i to nawet ci, którzy zamierzają zarabiać na turystyce.
Dotarliśmy do głównej ulicy, na przystanku autobusowym korzystając z opisanego po chińsku planu miasta (kupiony w pociągu od konduktora ? 1$) pytamy, gdzie jesteśmy i jak daleko stąd do dworca. To naprawdę niesamowite, oni nie potrafią odczytać mapy własnego miasta, opisanej w ojczystym języku ? robi się zgromadzenie ? wyrywają sobie plan jakby pierwszy raz coś takiego widzieli i kręcą bezradnie głowami. Cholera, ciężko tu będzie. Wreszcie znalazł się jeden, który umiał czytać mapy i wsadził nas do odpowiedniego autobusu. Na szczęście szofer miał elektroniczny terminal do wydawania biletów i na wyświetlaczu wyskoczyła cena ? 2Y. Wysiedliśmy kawałek przed dworcem, postanowiliśmy poszukać hotelu w okolicach Placu Tienanmen. Niestety po wyjściu z autobusu znów z pół godziny kręciliśmy się bezradnie w kółko ? nie widząc żadnego znajomego budynku nie potrafiliśmy określić na mapie naszego położenia ? próby pytania Chińczyków były bezowocne, żadna z chyba 15 zapytanych osób nie potrafiła nam pokazać na mapie, gdzie jesteśmy. Jakimś cudem napatoczyła się grupka białych (Słowacy) i poinstruowali nas, jak trafić na Tienanmen. Tylko jedna stacja metrem, ale zdecydowanie odradzają spacer. Znów ta chińska gigantomania ? ten jeden przystanek metra musielibyśmy drałować chyba ze dwie godziny.
W końcu jesteśmy na przy placu Tienanmen ? (bilet na metro ? 3Y) ? pierwszy wyraźny sukces, w okienku kasowym udało mi się poprawnie wyartykułować nazwę stacji ?Qianmen?, starając się jak najdokładniej skopiować wymowę i akcent poprzedzającego nas Chińczyka, pani zrozumiała bez problemu i obyło się bez sięgania po plan ? no, no, mała rzecz, a cieszy... Słowacy podsunęli nam Leo Hostel, przy Qianmen Daije, naprzeciwko stacji metra. Na szczęście układ ulic jest tam bardzo charakterystyczny ? przed placem Tienanmen, przy wyjściu z metra stoją dwie średniowieczne bramy do Zakazanego Miasta, a otaczająca je ulica tworzy półkole, z którego środka odchodzi nasza ulica. Hotel jest jakieś 200 metrów dalej w bramie po lewej stronie. Okolica jest urocza, nie możemy się doczekać, kiedy wreszcie zrzucimy plecaki i już ?na luzie? ruszymy na spacer po okolicy. W Leo Hostel rozczarowanie, nie ma wolnych miejsc, ale miły Angol z recepcji odsyła nas do swojej filii ? Jinghua International Youth Hostel, jakieś 20 min autobusem, za to tylko 30Y za łóżko w dormitorium. Przy okazji wpadamy na pierwszych rodaków, Angol przedstawia nas miłej starszej parze z Polski, która właśnie szykuje się już do powrotu. Są zachwyceni Chinami, ale trudno liczyć na jakieś pomocne dla nas informacje, to nie nasza liga ? latali tylko samolotami, nawet po samych Chinach.
Musimy wrócić pod stację metra, skąd odjeżdżają autobusy ? 66 i 102 ? 1Y. Plecaków już nawet nie czujemy, dochodzi 18.30, cztery godziny latania z plecakami po Pekinie, nawet nieźle, chociaż w porównaniu z Moskwą, to i tak małe piwo. Jeden w pracowników hotelu szedł przy okazji w tamtą stronę i podał kierowcy adres, gdzie nas wysadzić. Hostel Jinghua jest niedaleko (jakieś 250 metrów) od przystanku, po drodze mijamy McDonaldsa, ale ceny nie są zachęcające, w dodatku wszystko opisane tylko po chińsku. Hostel prezentuje się nieźle ? nad recepcją standardowo kilka zegarów pokazujących czas na świecie (nie ma to jak dowiedzieć się, która jest akurat godzina w N.Y lub Tokio) i olbrzymi kilim przedstawiający chińskie góry spowite mgłą. Dostajemy trzyosobowy pokój (30Y za łóżko i kaucja 100Y), na razie jesteśmy sami ? czysto, ale wilgoć potworna. Nasze pokoje są już ?undergrand?, przez niewielkie piwniczne okienko prowadzące na wewnętrzny dziedziniec nie wpada za dużo świeżego powietrza. Deszczu nie było, a po tych pięciu godzinach od kiedy wyszliśmy z pociągu, wszystko w plecaku jest prawie mokre. Wychodzimy na obiadokolację. Jakieś 50 metrów na prawo od wyjścia z hotelu trafiamy na sympatyczną knajpkę ? stoliki wystawione na zewnątrz, po kilkuminutowym poszukiwaniu młoda dziewczyna z ?chińskim uśmiechem? odnajduje angielskie menu. Wybieramy ryż z jarzynami z patelni (11Y) ? polecam, do tego piwo 0.6l za 2Y. Nie wiem, czy jacyś biali jadali tu przed nami, bo natychmiast otacza nas przynajmniej dziesięciu Chińczyków (w większości przechodniów) i ze wstrzymanymi oddechami obserwują jak mocujemy się z pałeczkami. Mają miny rodziców oglądających na video noc poślubną swojej córki, niektórzy bez ceregieli zaczynają wymieniać między sobą gesty pokazujące, jak prawidłowo trzymać pałeczki. Najzabawniejsze jest to, że oni wcale nie wyśmiewają się z nas, tylko autentycznie przeżywają każdy nasz ruch ? kiedy tylko wypuścimy coś spomiędzy pałeczek na talerz, z kilkudziesięciu gardeł wydobywa się głębokie westchnienie grozy, niczym na pokazie linoskoczka nad przepaścią. Kamila generalnie nie znosi tłumu, a już szczególnie skupiającego uwagę właśnie na niej, więc sytuacja się nakręca ? powinniśmy sprzedawać bilety...
Pierwsze zetknięcie z chińskimi toaletami ? kabiny nie mają drzwi, każdy wchodzący do toalety może na bieżąco oceniać czas oczekiwania na swoją kolej. No i słusznie, przecież nie mamy nic do ukrycia i pomyśleć, że u nas podobno ?Big Brother? jest szczytem ekshibicjonizmu. Dziwne, kabiny prysznicowe mają już matowe foliowe zasłonki, chociaż to nawet logiczne ? fizjologia wydalnicza nie jest sprawą tak intymną, jak kąpiel...