Czwartek, 2.06. Wczesna pobudka, ciągle nie wiemy, w które miejsce pojechać. Najpopularniejszy jest Badaling, ale Kamila twierdzi, że to zbyt oklepane i zatłoczone miejsce. Na tablicy przy recepcji jest kilka ogłoszeń ? hotel organizuje transport w obie strony do kilku różnych miejsc, ale ceny nie wyglądają zachęcająco ? od 130Y. Według naszego ?Pascala? do wszystkich tych miejsc można dojechać lokalną komunikacją za połowę ceny, ale moje zaufanie do tego wydawnictwa spada z dnia na dzień. Z podanych opisów dosyć ciekawie prezentuje się historia muru w Huanghua, z okresu dynastii Ming ? za budowę odpowiedzialny był lokalny władca Cai, który jak wieść niesie pedantem był okrutnym, nie dość, że przekroczył budżet, to prace przebiegały bardzo powoli, ze względu na wymaganą przez niego dokładność. Kiedy cesarz się o tym dowiedział, kazał go ściąć i Cai zrehabilitowany został dopiero po wielu latach, kiedy zalety wysokiej jakości prac uwidoczniły się w praktyce. Kamili też się ta historia podoba, poza tym liczy, że będzie tam luźniej, niż w Mutianyu lub Simatai.
Najpierw metrem do stacji Dongzhimen, skąd autobusem 916 (8Y) do miasteczka Huairou. Po wyjeździe z Pekinu jestem lekko oszołomiony ? zarówno jakością dróg, jak i estetyką otoczenia. Wzdłuż autostrady kilometrami ciągną się starannie przycięte i wypielęgnowane trawniki, kompozycje ze starannie poprzycinanych krzewów i kwiatów, ozdobne kamienne murki i ogrodzenia. Przecieramy oczy ze zdumienia ? dosłownie w pustym polu zadano sobie tyle trudu, by utrzymać taki ?wyczes?. Te miłe wrażenia psuje tylko klimatyzacja, autobus jest na tyle nowoczesny, żeby ją posiadać, ale jednocześnie już na tyle ?zajechany?, żeby klapki zamykające były połamane i popsute. Po zaledwie pół godzinie jazdy szczękamy już zębami i nie ma przed tym cholerstwem ucieczki, gdziekolwiek byś nie usiadł, to zionie lodem prosto w twarz. W końcu zatykamy dziury plastikowymi reklamówkami, a Chińczycy patrzą na nas zgorszeni, jakbyśmy popełnili nie wiem jaką profanację.
Po 11-tej jesteśmy w Huairou i rozglądamy się za jakąś okazją do Huanghua ? według przewodnika powinny być tanie minibusy (4Y) i droższe furgonetki (60Y ? w obie strony). Kiedy pytamy o autobus do Huanghua, wszyscy ciągną nas do taksówek oczekujących już na świeżych jeleni. W końcu decydujemy się na furgonetkę, próba dogadania się z jakimkolwiek przechodniem to strata czasu. Na połączone ideogramy ?Huanghua? i ?autobus? odpowiadają zdziwionymi minami i pokazują taksówki (od 100Y ? w obie strony), nie wiemy już, czy wszyscy są tu udziałowcami taxi-biznesu, czy ten nasz ?Pascal? po raz kolejny potwierdza swoją wątpliwą wartość. Kierowca furgonetki żąda 30Y w obie strony, ale jego wygląd nie wzbudza w nas zaufania ? poza tym może spod muru uda się złapać jakiś autobus ? więc kilka minut tłumaczymy, że interesuje nas tylko przejazd w jedną stronę za 15Y. W końcu zrozumiał i nie jest zachwycony. Udaje, że rezygnuje, ale w końcu przywołuje nas z daleka.
Koszmarna pomyłka, byłem tak wściekły na siebie i wszystko dookoła (specjalne ?życzenia? dla ?Pascala? i jego ?mądrości?), że musiałem wypić całą butelkę wody, żeby się uspokoić. Kierowca po prawie godzinie (po drodze był wypadek i musieliśmy czekać na odblokowanie szosy) dowiózł nas do jakiejś restauracyjki prowadzonej przez swoją rodzinę, wręczyli nam nieczytelną, odbitą na xero mapkę i pokazali ścieżkę prowadzącą w górę zbocza. Po 20 minutowym marszu zobaczyliśmy ten ?mur? ? kompletna rudera. Już kiedy jechaliśmy, okolica nie wydawała mi się najciekawsza. Zamiast majestatycznych gór jakieś poszarpane i upstrzone budowlanymi barakami pagórki wyglądające jak hałdy na Śląsku, jakiś zbiornik wodny z tamą, krajobraz jak po ?nowej hucie? ? zupełnie nie tak to sobie wyobrażałem. Pojawiła się jakaś stara kobieta, żądając po 2$ opłaty za przejście. Po zainkasowaniu pokazała nam ścieżkę na górę. Ścieżka to zbyt eufemistyczne określenie, raczej dosyć strome podejście pokryte głazami i osuwającą się ziemią, z której wyrastały gęste i ostre krzaki. Już patrząc na ten ?mur? z daleka zastanawiałem się, czy warto bawić się w tę wspinaczkę ? zupełnie nie byliśmy przygotowani na coś takiego. Kamila miała na gołych nogach tylko lekkie buty zupełnie nie nadające się na takie eskapady. Podejście było naprawdę nieprzyjemne ? ziemia znienacka osuwała się spod nóg, co powodowało od razu przesuwanie głazów pod nogami i o niebezpieczny upadek nie było trudno. Sytuację pogarszały ostre krzaki, przez które trzeba było się przedzierać uważając na oczy, a próby łapania się ich groziły jeszcze szybszym fikołkiem ? nie wytrzymywały ciężaru ciała. Kiedy po kilkudziesięciu metrach dobrnęliśmy do kilkumetrowej ?polanki? w połowie tej ścieżki okazało się, że w najwęższym przesmyku stoi koń (jak on tu wlazł???!!!!) i to w dodatku ustawiony ładnie, jak trzeba, czyli tyłem. Minąć go można było tylko przechodząc mu pół metra za ogonem, a po jego wzroku widziałem, że nie jest specjalnie zadowolony z naszej obecności. Jedno wierzgnięcie i skręcilibyśmy sobie karki turlając się po tych kamykach. Jakoś go wreszcie wyminęliśmy i wdrapaliśmy się na tę ruinę muru. Nie było po co. Nie dało się chodzić, dziura na dziurze, nie można było zrobić dwóch kroków bez patrzenia pod nogi, inna sprawa, że nie było też czego żałować, bo widok na okolicę nie był rewelacyjny. Jakieś obskurne baraki na zboczach i poniewierające się gdzieniegdzie sterty cegieł. Mur został w dużej części rozebrany i widocznie powoli będą go dopiero sztukować. Dało się przejść zaledwie kilkanaście metrów i przed nami rozpostarła się kilkunastometrowa przepaść odgradzająca od schodów pnących się do góry w kierunku ruin wieżyczki. W drugą stronę też niewiele zdziałaliśmy ? taka sama przepaść. Dysponując linami i minimum alpinistycznego doświadczenia prawdopodobnie dałoby się przeskoczyć te dziury, ale w naszej sytuacji mogliśmy sobie tylko ?pogdybać?. Zastanawialiśmy się, czy jest to jedyne dostępne miejsce w tej okolicy, czy też może są jakieś ciekawsze, a tylko kierowca podwiózł nas do swoich pociotków, żeby wyrwali od nas po kilka dolców za ?pokazanie drogi na mur?. Obeszłoby się, sami byśmy trafili do tej ?ścieżki?, poza tym według mnie, to nie było warte nawet 10 centów, a nie 2$. Zejście z ?muru? było dużo gorsze ? prawie 45 stopniowe kręte zbocze pokryte niestabilnymi kamieniami i osypującą się ziemią plus grawitacja, to nienajlepsza kombinacja. Koń tym razem pasł się trochę dalej, ale za to zjeżdżając wpadłem w te cholerne krzaczory i o mało nie wydłubałem sobie oka. Ułożyłem sobie w myślach podziękowanie dla kierowcy, które przetestowałem na tej starej Chince inkasującej za ?bilety?. Wiem, że to była starsza kobieta i zachowałem się nieładnie, ale czując jeszcze ostry ból w oku nie byłem zbyt przychylnie nastawiony do tutejszych ?łowców jeleni?. Wrzasnąłem na nią tak, że nawet nie znając ani słowa po angielsku zrozumiała, o co chodzi. Nie była chętna pozbywać się naszych 4 dolców, ale zrozumiała, że odbiorę je nawet, jeżeli miałbym ją podnieść do góry za kostki i je wytrząsnąć. Awantura sprowadziła kilku okolicznych młodzieńców, ale zadowolili się obserwowaniem całego zajścia z dystansu.
Rozmowa z kierowcą była podobnie pasjonująca, pytaliśmy go o inne miejsca, ale albo nie rozumiał, albo udawał. Cholera, to chyba jedno z najciekawszych zagadnień filozoficzno ? psychologicznych; problem udawania idioty wtedy, kiedy potrzeba i ewentualne kryteria poznawcze. Jeszcze raz rozejrzałem się dookoła, ta okolica naprawdę nie wygląda zachęcająco, więc nawet jeżeli są tu jeszcze jakieś inne miejsca, to niewiele różnią się od tego, czyli są tylko w wersji ?na dziko?. To jeszcze byłbym w stanie znieść, gdyby na murze czekała jakaś satysfakcja za trudy wejścia, ale po tym co już zobaczyłem wątpiłem, czy było tam jakieś miejsce warte wysiłku. Kierowca proponował nam odwiezienie do Huairou (teraz już rozumiał wszystko), ale mieliśmy go już solidnie dosyć. Poszliśmy z powrotem na piechotę, po jakimś kilometrze zatrzymaliśmy mijający nas minibus (4Y) i po pół godzinie byliśmy z powrotem w miasteczku. Cholera, straciliśmy przez to po kilka dolców i cenny czas. Kolejny dzień na Zakazane Miasto, odebranie wiz, a zdecydowaliśmy, że w sobotę jedziemy dalej.
Było trochę po 14-tej i zastanawialiśmy się, czy wracać do Pekinu, czy spróbować jeszcze dziś szczęścia w innym miejscu. Można stąd również w niecałą godzinę dojechać do Mutianyu, ale mieliśmy tak zepsute humory, że chwilowo nam się odechciało muru. Z drugiej strony, jeżeli mieliśmy go zobaczyć, to nie wyrobimy się do soboty, dziś jest pierwszy dzień bez mgły, a w drodze powrotnej możemy już nie mieć na to kasy. W końcu znaleźliśmy minibus do Mutianyu ? kierowca zapewniał, że przed 15-tą będziemy na miejscu. Wytargowaliśmy po 10Y i po wyjściu z samochodu samopoczucie od razu nam się poprawiło. Co prawda mnóstwo kramów i tandetnych sklepików u podnóża gór, ale to jest przynajmniej mur. Chcieliśmy uniknąć sztampy i ?komercji? udając się do ?dzikiego? miejsca, jednak porównując Huanghua do Mutianyu, wolę już tę komercję. Hauanghua można sobie zostawić jako dodatkową ciekawostkę, odradzam jednak to miejsce, jako jedyny kontakt z murem. Prawdziwie dzikiego muru można zresztą szukać co najwyżej w okolicach Mongolii Zewnętrznej, gdzie pozostał on w swojej pierwotnej formie, czyli piaskowo ? drewniano ? glinianej, tak jak był wznoszony w II w.p.n.e, za rządów jednego z najokrutniejszych cesarzy z dynastii Czin.
Wjazd na mur kolejką linową kosztował 25Y, ale postanowiliśmy zdobyć go po schodach. Pokonanie tych kilkuset metrów pod górę zajęło nam około 20 minut i kiedy zlani potem stanęliśmy w końcu na murze, ledwo mogliśmy utrzymać się na nogach. Nie było tu tak strasznego tłoku jak się obawialiśmy, żadnych większych zorganizowanych grup, najwyżej co kilkaset metrów jakieś luźne pary. Cholera, nie mogę sobie darować, że straciliśmy tyle czasu w Huanghua i teraz mamy zaledwie trochę ponad godzinę (zbrodnia) ? kierowca naszej furgonetki ostrzegł, że ostatni autobus z Huairou do Pekinu odjeżdża ok. 17.30.
To była cudowna godzina, wdrapaliśmy się na wieżyczkę na szczycie najwyższej w zasięgu wzroku góry. Widoki ze szczytu niesamowite ? między zielonymi górami, sinusoidalnie pokręcony mur ciągnie się kilometrami aż po horyzont. Warto byłoby spędzić tu cały dzień, od wschodu do zachodu słońca ? niestety, po tych błędach, przy naszej dosyć długiej trasie nie możemy sobie już na to pozwolić.
Z powrotem zjechaliśmy już kolejką linową (29Y, podczas gdy wjazd 25Y ? dziwne...), po dodatkowej wspinaczce na murze mieliśmy już miękkie kolana, a schodzenie to coś zupełnie innego, niż wchodzenie pod górę. Przy wchodzeniu czuje się co najwyżej ból, zaś podczas schodzenia zakwaszone mięśnie po prostu wiotczeją i przy swoim wzroście mam poważne problemy z utrzymaniem pionu.
W drodze powrotnej lekka sprzeczka z Kamilą ? nie byliśmy pewni, czy wsiedliśmy we właściwy autobus, tzn. właściwy był na pewno, bo nr 916, ale nie wiedzieliśmy, czy we właściwym kierunku ? po godzinie jazdy (tyle jechaliśmy do Huairou) nie wyglądało na to, żebyśmy dojeżdżali do Pekinu i zaczęliśmy pytać pasażerów, ale odpowiadali nam w kratkę, raz ?tak?, raz ?nie?. Kierowca również zachowywał się tak, jakby nie rozumiał pytania i wydawało się, że odpowiadał nam to, co wydawało mu się chcemy usłyszeć. W końcu okazało się, że jedziemy w dobrym kierunku. Cholera, coraz częściej niepotrzebnie tracę nerwy, najpierw ta stara, teraz o mało nie nakrzyczałem na Kamilę.