Geoblog.pl    Liberwig    Podróże    Lądem do Indochin - 2005    Z Zakazanego Miasta prosto do Hongkongu - po drodzę troszkę o Mao
Zwiń mapę
2005
04
cze

Z Zakazanego Miasta prosto do Hongkongu - po drodzę troszkę o Mao

 
Chiny
Chiny, Guangzhou
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9103 km
 
Sobota, 4.06. Poranek zaczynamy od niespodzianki. Już wcześniej obserwując tempo życia w Pekinie, oraz niektóre zwyczaje i gusta Chińczyków przecieraliśmy oczy, ale to jak na razie numer jeden. Wczoraj wieczorem, po powrocie do hotelu i kolacji w naszej knajpce (tym razem ryż już był) poszliśmy na zakupy na jutrzejszą podróż ? napoje, chińskie zupki, itp. Kawałek za restauracją weszliśmy do sporego sklepu spożywczego, a raczej chcieliśmy wejść, gdyż było po 23-ej i wyglądało na to, że facet szykuje się do zamykania interesu. Naturalnie zapraszał nas do środka, ale nie chcieliśmy być upierdliwi i trzymać tu faceta pół godziny, postanowiliśmy wrócić rano. No i wróciliśmy, ale nie ma już sklepu spożywczego, dokładnie w tym samym miejscu (nie ma mowy o pomyłce) jest teraz sklep żelazno ? przemysłowy. Przez góra 8 godzin wymietli kilka ton jednego towaru i wstawili inny. Sprzedawca też inny ? niestety nie rozumie ani słowa po angielsku i nie mogę się dowiedzieć jakie cuda działy się tu przez noc, a szkoda.

Nareszcie idziemy do Zakazanego Miasta, mamy szczęście ? drugi po murze dzień bez mgły. Przemierzając plac Tienanmen zatrzymuję się pod mauzoleum Mao ? już dawno obiecywałem sobie, że muszę to zobaczyć. Kamila nie ma ochoty oglądać zwłok kolejnego zbrodniarza, choć tym razem na szczęście wstęp jest bezpłatny. Kolejka jest długa ? Kamila idzie czekać na mnie pod bramą. Mao ? dzięki książce o nim, autorstwa jego osobistego lekarza, dr Li Zhisui, wiem sporo o najnowszej historii Chin i ludziach KomPartii ? to jednak zupełnie co innego czytać bezduszne i niekiedy koszmarnie nudne podręczniki, czy ciekawsze już nieco opracowania popularno ? naukowe, a co innego dziennik pisany przez człowieka, który towarzyszył Mao przez 20 lat, dzieląc najbardziej intymne sekrety komunistycznego cesarza.
Dr Li (1919-1995) pochodził ze starej, szanowanej lekarskiej rodziny, w której tradycje medyczne kultywowane były od kilku pokoleń. W przeciwieństwie do swoich przodków przekazujących sobie tradycyjne metody chińskie, studiował medycynę zachodnią na uniwersytecie w Chengdu, prowadzonym przez profesorów amerykańskich. W roku 1948 wyjechał do Australii, nie widząc perspektyw w targanych wojną domową Chinach. Praca chirurga na okrętach Australijskiej Kompanii Wschodniej zapewniała mu solidne zarobki w dolarach, pozbawiając jednak możliwości dalszego kształcenia - ówczesne prawo australijskie nie dawało mu szans na uzyskanie obywatelstwa. Kiedy w 1949r. po zdobyciu Pekinu przez komunistów, otrzymał od rodziny list zachęcający go do powrotu do Chin (jego starszy brat pełnił jakąś ważniejszą funkcję w Partii, na odcinku "medycznym" i zapewniał go, że nowe władze potrzebują wysokokwalifikowanych specjalistów, potrafiąc zapewnić im godne życie i możliwość zawodowego rozwoju) dr Li, mając dosyć ograniczone rozeznanie polityczne, ale będąc wychowanym w duchu patriotycznym, uwierzył w hasła głoszone przez komunistów i wraz z żoną (wykazującą troszkę więcej trzeźwego sceptycyzmu i w związku z tym nie do końca przekonaną) powrócił do Pekinu. Marzenia o pracy naukowej prysły szybko - zaraz oddelegowano go do ambulatorium przy jakimś tajemniczym Uniwersytecie Pracy, o którym wcześniej nigdy nie słyszał. Dodatkowo pognębił go szok, jakiego doznał zapoznając się z warunkami materialnymi panującymi w Chinach. Jego i tak niezbyt wyszukany garnitur i skórzane buty wzbudzały sensację wśród ubranych dosłownie w łachmany mieszkańców Pekinu i szybko musiał się pozbyć swojego ubrania, by zbytnio nie odróżniać się od nowych kompanów. "Uniwersytet" i "ambulatorium" okazały się wiejskimi chatami - krytymi słomą i z glinianą podłogą, a całe medyczne wyposażenie stanowił ciśnieniomierz, stetoskop, termometr i kilka strzykawek. Cały pozostały "personel" składał się z wiejskich młodzieńców nie potrafiących czytać, ani pisać, których związek z medycyną polegał na tym, że podczas wojny dowódcy oddelegowali ich do opatrywania rannych - bo ktoś musiał to robić. Na pytanie o wysokość swoich zarobków usłyszał, że nie musi się o to martwić, gdyż będzie pracował w systemie pełnego zabezpieczenia, tzn. że rząd zapewni mu wszystko - izbę, dwa posiłki dziennie i raz na rok nowe buty. Dr Li wpadł w panikę, ale nie miał już wyjścia, do komunistycznego państwa zawsze łatwiej jest wjechać, niż je opuścić. Miarą jego wysokiej pozycji było to, że mieszkał sam w chacie pozbawionej wody i jakichkolwiek mebli poza siennikiem do spania (inni mieszkali w takich chatach po kilku) i że każdy z dwóch posiłków zawierał przynajmniej śladowe ilości mięsa. Po roku tej męczarni przypadek sprawił, że dr Li został przeniesiony do Zhongnanhai (Zakazanego Miasta) stanowiącego siedzibę władz komunistycznych. Urzędujący tam lekarz został wyrzucony zaraz po tym, jak popełnił błąd w sztuce, wystawiając błędną diagnozę i jeden z wysokich urzędników zmarł tam nagle na wirusowe zapalenie mózgu roznoszone przez komary. Partia obawiała się o zdrowie pomieszkującej tam "awangardy ludu" i samego Mao, stąd sprowadzono na jego miejsce najlepszego jakim dysponowano, czyli dr Li. Po czterech latach leczenia urzędników partyjnych i ich rodzin zaproponowano mu funkcję osobistego lekarza Mao. Dla Li zauroczonego ciągle komunistami i samym Mao (nawet pomimo tej degradacji materialnej - przywiezione z Australii solidne oszczędności szybko się rozeszły) była to kusząca propozycja, ale nie zamierzał jej przyjmować pomny ostrzeżeń swoich przodków - jego pradziadek zdiagnozował syfilis u dosyć rozwiązłego cesarza Tongzhi, co doprowadziło do szału cesarzową Cixi, która nie pozwoliła mu go dalej leczyć i cesarz umarł. Oczywiście to jego obwiniono o śmierć cesarza i wygnano pozbawiając mandaryńskiego tytułu - od tej pory rodzinna przestroga głosiła, by nie leczyć cesarzy. Jednak cesarz Mao nie zwykł słuchać od swoich poddanych słowa "nie" i Li, chcąc - nie chcąc, musiał przyjąć tę propozycję nie do odrzucenia.
Jego szacunek dla Mao i nowych władz topniał dosłownie z każdym tygodniem. Obserwując jaka różnica dzieli komunistyczne hasła od praktyki szybko zrozumiał, że komunistyczna "elita" składa się ze zdegenerowanych prostaków żądnych luksusów, którzy bez skrupułów sprowadzają z "wrażego" kapitalistycznego Hongkongu kosztujące miliony dolarów smakołyki i zabawki, gdy ponad połowa Chińczyków jada raz dziennie ryż mieszany z piaskiem. Apogeum nastąpiło podczas Wielkiego Skoku (obłąkana polityka błyskawicznej kolektywizacji rolnictwa i gwałtownego "uprzemysłowienia") zarządzonego przez Mao, kiedy z głodu zmarło ponad 40 milionów ludzi - nawet w tym czasie partyjni dostojnicy bez skrupułów urządzali wystawne przyjęcia pełne importowanych dyskretnie (przez całą sieć zaufanych pośredników) luksusów z państw kapitalistycznych (via Hongkong). Kupowano je za pieniądze uzyskiwane z exportu ... ryżu, który nadal prowadzono na wielką skalę, aby utrzymywać pozory potęgi gospodarki komunistycznej.

Sam Mao był idiotą doskonałym i degeneratem absolutnym, choć lubił pozować na "intelektualistę" - każdego, z kim spotykał się po raz pierwszy witał z jakąś książką w ręku, aczkolwiek był wtórnym analfabetą. Dzięki pomysłom, którymi "uszczęśliwiał" poddanych podczas Wielkiego Skoku powinien otrzymać Nobla w kategorii "debilizm wszechczasów" - dla koneserów podam najciekawszy, czyli plan przegonienia Wielkiej Brytanii w wytopie stali. W ówczesnej odmianie socjalizmu, o poziomie rozwoju gospodarczego świadczył przemysł ciężki, stąd Mao rozkazał, aby każdy Chińczyk w miarę swoich możliwości wytapiał stal. I wytapiano. Na rozkaz Partii prawie wszyscy zdrowi mężczyźni budowali z gliny i kamieni prymitywne piece zwane dymarkami, w których przetapiali stal - zarówno w miastach, jak i po wsiach. Po kilku miesiącach tej polityki Mao był bliski ogłoszenia sukcesu, tylko jedna myśl nie dawała mu spokoju - po jaką cholerę zepsute państwa kapitalistyczne inwestują miliony dolarów w nowoczesne piece hutnicze, kiedy biedne Chiny są w stanie przetopić prawie tyle samo stali metodą prawie chałupniczą? Ci kapitaliści muszą być wyjątkowo głupi. Jego "genialny" umysł kilka miesięcy pracował dni i noce na najwyższych obrotach - w czym tkwi zagwozdka? Kilka osób z jego najbliższego kręgu rozwiązało tę technologiczną zagadkę w ciągu godziny, jednak z uwagi na możliwość zostania oskarżonym o "prawicowość" - co wiązało się praktycznie z wyrokiem śmierci - zachowywali tę wiedzę dla siebie. Otóż okazało się, że Chińczycy wcale nie wytapiali stali, ale jedynie ją przetapiali. I tak podczas kiedy państwa kapitalistyczne olbrzymimi kosztami wydobywały z ziemi rudę stali, którą potem w nowoczesnych hutach przerabiano na konkretne przedmioty, zmieniając tym samym proporcję między surowymi złożami w ziemi, a obrobioną stalą w postaci gotowych wyrobów użytkowych, Chińczycy uprawiali jedynie tragiczne w skutkach marnotrawstwo. Do prymitywnych dymarek wrzucano wszystkie rekwirowane masowo metalowe przedmioty - począwszy od klamek, przez garnki, wszelakie narzędzia i wszystko, co tylko można sobie tylko wyobrazić (za ukrywanie metalowych przedmiotów groziły surowe kary) - tylko po to, aby po "wytopie" uzyskać bezkształtny, bezwartościowy złom, ewentualnie sztabki. Konsekwencje tego kretynizmu były dla Chińczyków tragiczne - miliony chłopów zostało oderwanych od pracy na roli, a tym którzy doglądali upraw zabrakło niezbędnych narzędzi do pracy, przez co spora część plonów nie została na czas zebrana. Jeżeli do tego dołożyć skutki przeprowadzanej równolegle kolektywizacji (zakładanie Komun Ludowych) i związanych z tym patologii, to rezultat mógł być tylko jeden - zimą 1959r. zaczęła się katastrofa i w ciągu następnych trzech lat ponad 40 milionów ludzi umarło z głodu. Pozbawieni garnków ludzie nie byli w stanie nawet zagrzać wody i ugotować przydziałowej garści ryżu. Wygłodzeni umierali też z zimna (na północy), gdyż cały opał został zmarnowany w piecach.

Jako pacjent, Mao również dostarczał dr Li samych zgryzot, był rozkapryszony jak dziecko (czasami wykonanie najprostszego badania zajmowało kilka godzin). Będąc totalnym ignorantem, na każdym kroku kwestionował zalecenia biednego doktora, przyprawiając go o palpitacje serca - w przypadku jakiejkolwiek choroby Mao i nieudanego leczenia mógłby zostać oskarżony o próbę zamordowania wodza rewolucji. Mimo tysięcy godzin rozmów prywatnych i służbowych z dr Li, przez dwadzieścia lat Mao nie był w stanie nauczyć się o medycynie absolutnie niczego i nie rozumiał nawet najprostszych mechanizmów funkcjonowania ludzkiego organizmu. Nigdy nie mył zębów, co prowadziło co jakiś czas do infekcji całego organizmu - odmawiał wtedy wizyty u stomatologa, nakazując leczenie dr Li (interniście). Zupełnie nie przyjmował do wiadomości podziału medycyny na poszczególne specjalizacje i związanego z tym ogromu wiedzy, jakim trzeba w każdej dziedzinie dysponować. Nigdy się nie kąpał - liczny personel co najwyżej wycierał go gorącymi ręcznikami, a sprawy związane z toaletą "przewodniczącego" stanowiły przedmiot troski całego sztabu służących. Życie erotyczne Mao również wprawiało dr Li w zakłopotanie - "przewodniczący" był zdegenerowanym erotomanem nie zawsze potrafiącym kontrolować (nawet publicznie) swoje instynkty. Jego małżeństwo z Jiang Qing było czysto papierowe - ona, rozpieszczona aktoreczka gotowa była umrzeć za każdą ideologię zapewniającą jej nieograniczoną władzę i luksusy, i potrzebowała Mao - bez niego byłaby nikim. Mao doskonale zdawał sobie z tego sprawę wiedząc, że dzięki temu może liczyć na jej psią wierność - intrygi, donosy to był jej najskuteczniejszy wkład w umacnianie władzy męża. Na początku liczne romanse podstarzałego "Casanowy" doprowadzały ją do furii, potem przystała na układ - romanse Mao w zamian za ułamek władzy i iście cesarskie luksusy. Mao nie lubił dojrzałych kobiet i bał się ich (dojrzała kobieta szybciej potrafi ocenić realną wartość mężczyzny, a nad podlotkami miał olbrzymią przewagę), dlatego "hodowano" dla niego całą armię prostych, wiejskich nastolatek, które poddane później odpowiedniej obróbce ideologicznej, przespanie się z "legendą rewolucji" uważały za największy zaszczyt i swój święty obowiązek. Funkcjonariusze partyjni uwijali się więc jak w ukropie zakładając rozmaite dziewczęce okołopartyjne i okołowojskowe organizacje - "pieśni i tańca" lub inne, które uświetniały swoimi występami wszystkie oficjalne uroczystości. Wszystko po to, aby zapewnić Mao nieograniczony rezerwuar "świeżutkiego mięsa". Już podczas pierwszych wizyt w sypialni Mao dr Li zwrócił uwagę na wielkie łóżko o dziwnym kształcie - na początku myślał, że miało to chronić Mao przez przypadkowym upadkiem z materaca, dopiero później zrozumiał, że tylko taka konstrukcja łóżka umożliwiała (człowiekowi tej wagi i postury) seks z drobniutkimi dziewczątkami bez narażania ich na kontuzje. Nie można mu też zarzucić dyskryminowania płci brzydkiej, gdyż przypadki molestowania młodych, przystojnych ochroniarzy też nie należały do rzadkości. Przy tak aktywnym życiu seksualnym (po kilka partnerek miesięcznie) zachorowanie na chorobę weneryczną było tylko kwestią czasu - zwłaszcza jeżeli doda się do tego fakt, że przez całe swoje życie Mao nie zużył nawet dwóch kostek mydła. Po pewnym czasie Li zdiagnozował u niego rzęsistek pochwowy (chorobę wywołującą powikłania głównie u kobiet, u mężczyzn przebiegającą bezobjawowo na zasadzie nosicielstwa) - Mao odmówił leczenia twierdząc, że jeżeli ta choroba mu nie zagraża, to nie ma co robić zamieszania, a zarażone kobiety powinny zatroszczyć się o siebie same - aczkolwiek zabronił też poinformowania ich o chorobie. Problem spędzający sen z oczu wszystkim chińskim cesarzom i tureckim sułtanom dysponującym wielkimi haremami - niekontrolowana liczba potomków rywalizujących o władzę - nie istniał, gdyż Mao był bezpłodny (wcześniej miał dzieci) i ciekawostka dla kolekcjonerów - miał tylko jedno jądro. Jednak jego liczne kochanki w końcu zaczęły rościć sobie pretensje do władzy i Mao zaczął w końcu rozdawać państwowe posady i władzę niewykształconym, wiejskim dziewojom - jedna z takich analfabetek została nawet dyrektorem szpitala przyprawiając czcigodną kadrę profesorską o klika zawałów. Mao nauczony przykładem swojej "wytresowanej" pod tym względem żony, coraz częściej otaczał się młodymi kobietami wyrwanymi z niższych klas, aby dając im luksus i władzę zapewnić sobie ich ślepe posłuszeństwo i zyskać sprzymierzeńców w walce z partyjną opozycją - Deng Xiaoping.

Podróżował głównie pociągami - miał swój prywatny, luksusowy skład. Ponieważ jak każdy obłąkany satrapa obawiał się zamachów, to decyzję o czasie i trasie wyjazdu podejmował często w ostatniej chwili, co niesłychanie komplikowało pracę jego ochronie. Gdy jego pociąg wyruszał w trasę, wstrzymywano ruch innych pociągów w promieniu ponad 200 km, a kiedy jeszcze nawet ochraniająca go UB-ecja nie mogła być 100% pewna trasy, to paraliż obejmował całą sieć kolejową w kraju. Na trasie przejazdu pociągu, co kilkaset metrów wystawiano posterunki wojska (w zimie podczas srogich mrozów na północy kraju żołnierze tygodniami koczowali w ziemiankach przy torach). Korzystając z wzorów sowieckich, wzdłuż torów budowano też "wsie patiomkinowskie" - przebierano w wiejskie stroje agentów bezpieki, aby udając pracujący w polu "lud" życzliwie pozdrawiali swojego "wyzwoliciela". Sam system kontroli pożywienia (tylko dla Mao) składał się z kilkudziesięciu osób dysponujących kilkoma laboratoriami, z wieloszczeblowym, równoległym systemem kontroli. Zwyczaj ten przejęli później także funkcjonariusze partyjni niższego szczebla, co zwiększało jeszcze skalę rozrzutności i marnotrawstwa. Ufff... rozgadałem się trochę - o Rewolucji Kulturalnej, kiedy indziej. Cdn..

Bilety wstępu dosyć drogie ? 60Y, i znów rozczarowanie. Jak zwykle nasz stały poziom ?pe-cha? ? remont. Połowa budynków pokryta rusztowaniami i płotami, a to co jest dostępne, wyeksponowane jest niezbyt starannie. Do żadnej sali nie da się wejść ? w 80% trzeba zaglądać do środka przez brudne szyby, a wnętrza są koszmarnie niedoświetlone. Pałac cesarski nie jest pałacem w naszym rozumieniu tego słowa ? jeden duży budynek z dziesiątkami komnat ? są to dziesiątki luźnych pawilonów przeznaczonych dla rodziny cesarskiej i najbliższych dostojników. Większe wrażenie zrobił na nas sam park, szczególnie kompozycje roślinne i skały wyglądające jak gigantyczne pumeksy. Przy okazji znów niezrozumiały widok ? chiński robotnik obtłukuje na jednym z budynków zabytkowy, bogato ornamentowany i pokryty freskami tynk, a obok niego już czeka wiadro z zaprawą. Rozumiem, że chcą "ulepszyć". Im dłużej tu jestem, tym mniej rozumiem...

Po wyjściu północną bramą z Zhongnanhai, krótka (na szczęście) wspinaczka na Jingshan Gongyuan (Park Wzgórza Widokowego), skąd rozpościera się panorama Pekinu. W parku okalającym wzgórze stoi drzewo, na którym powiesił się ostatni cesarz z Mingów ? popełnił samobójstwo chcąc uniknąć upokorzenia podczas najazdu wojsk mandżurskich.

Powrót do hotelu zajął nam trochę czasu ? najpierw zrobiliśmy ze dwa kilometry poszukując wody. Sprzedawcy w okolicznych sklepikach podawali obłędne ceny ? mimo iż języki mieliśmy prawie do kolan odchodziliśmy, aby oduczyć ich podnoszenia cen dla białych. Może amerykańskie, francuskie czy niemieckie turystki mogą płacić po 6Y za małą butelkę wody (dwa razy drożej, niż na ogół w sklepie), my nie zamierzaliśmy. W hotelu szybki prysznic, obiad w knajpie (tym razem innej, ale też dosyć tanio i smacznie ? 15Y za ryż z kurczakiem i piwo) i autobusem na dworzec, tym razem jednak nie Beijing Zhan, gdzie przyjechaliśmy, ale Beijing Xi Zhan (dworzec zachodni). Przyjechaliśmy czterdzieści minut przed odjazdem pociągu (18.19) i całe szczęście ? pisałem już o chińskiej gigantomanii, ale to już chyba przesada, to chyba największy dworzec świata ? kilka pięter na których porozrzucanych jest dziesiątki hal, wejść, wyjść, nigdzie ani słowa po angielsku i wszędzie kłębią się miliony Chińczyków. Pierwszemu napotkanemu mundurowemu podsunęliśmy pod nos nasze bilety i pokazał nam kierunek. Przy wejściu młyn ? stożkowa kolejka do wąskich drzwi i prześwietlenie bagaży. Niby jest napis ?film safe?, ale kto ich tam wie...

Znów kłótnia z Kamilą ? mieliśmy 25 minut do odjazdu i po 5 minut na zrobienie ostatnich zakupów w otaczających poczekalnię sklepach. Kamila spóźniła się i do pociągu wskoczyliśmy dwie minuty przed odjazdem, a w wagonie okazało się, że nie mamy już gdzie położyć plecaków. Wszystkie górne półki na bagaże były zajęte, mało tego ? nasze siedzenia obłożone były taką ilością innych tobołków, że ledwo sami mogliśmy się tam wcisnąć z kolanami pod szyją. Jak na 24 godzinną podróż, to całkiem nieźle. Ścisk wynikał z bezdennie głupiego rozłożenia bagaży na półkach ? mnóstwo miejsca zajmowały malutkie torby lub zwykłe teczki, które można było poukładać jedne na drugich, ale Chińczycy nie wykazywali ochoty do ich poprzestawiania. Znów poczułem, że poziom adrenaliny niebezpiecznie mi się podnosi, na szczęście przechodzący kolejarz dostrzegł nasze kłopoty i poukładał to po ludzku.

Jazda chińskim pociągiem ?hard seat? dostarcza niezapomnianych wrażeń. Są to nowe składy, eleganckie i niestety z klimatyzacją. Już po godzinie jazdy zaczęliśmy wyciągać z plecaków co tylko się dało, żeby nie szczękać zębami. Najgorsze, że tego cholerstwa nie da się wyłączyć, ani zatkać. Kiedy wsiadaliśmy, pociąg był idealnie czysty, teraz ? zaledwie po 3 godzinach na podłodze zalegają sterty śmieci ? tekturowe miski po zupkach, wszystkie możliwe opakowania po żywności, a także to, co w wyniku kołysania pociągu upadnie na podłogę. Pod kipiatokiem chlew niesamowity ? kałuża pełna rozdeptanych klusek i opakowań ? pociąg nieco trzęsie i średnio raz na godzinę ktoś oparzywszy się wypuszcza zupkę z rąk powiększając ten śmietnik. Chińczycy tylko w kawałach są identyczni ? teraz przyglądając się im widzimy, jak bardzo różnią się między sobą, zarówno rysami twarzy, jak i ?klasowo?. Większość pasażerów to wieśniacy, nawet jeżeli mieszkają w miastach ? widać to po twarzach, dłoniach i ubraniach. Wskutek niezliczonych kataklizmów jakich ten naród doświadczył, nastąpiło olbrzymie przemieszanie ludności, elity wytrzebiono, a chłopi pouciekali do miast poszukując pracy. Niby mieszkają w mieście, ale widać, że żadnych pozytywnych wzorców zachowania w miejscach publicznych jeszcze nie nabyli i nawyki mają prosto spod strzechy ? bez żenady dłubią w nosie oglądając pod światło efekty swojego fedrowania, a po chwili pstrykają palcami pozwalając siłom odśrodkowym oczyścić palce, nie licząc się zupełnie, gdzie i na kim towar wyląduje. Podobnie z pluciem i kichaniem ? można odnieść wrażenie, że urządzają sobie zawody, kto dalej. Jakiż niesamowity kontrast przedstawia ten nowoczesny pociąg w porównaniu z jego pasażerami. Tak jakbyśmy wsiadali w Japonii, a po godzinie ocknęli się w Indiach lub Pakistanie. Wokół nas siedzi kilku młodzieńców ? paru z nich to rdzenne mieszczuchy, widać to po ich ubiorze i swobodnym zachowaniu ? czują się jakby siedzieli w pubie. Są strasznie głośni i chyba bawią się w kareoke ? raz po raz, jeden za drugim fałszują chińskie przeboje lecące w kółko przez głośnik nad oknem. Tym, co łączy ich ponad podziałami ?klasowymi? jest zamiłowanie do komórek ? rozmawiają bardzo często i długo. Nawet ci o chłopskich twarzach, w połatanych marynarkach dzierżą w brudnych dłoniach najnowsze modele z kolorowymi wyświetlaczami wielkości pudełka zapałek. Jest kilka rodzin z małymi dziećmi, niektóre z nich są potwornie brudne i choć znośnie ubrane, przypominają mi te z pociągów indyjskich. Ubikacja już po tych trzech godzinach nie nadaje się do użytku bez gumowego skafandra ? wygląda na to, że wszyscy korzystający z niej do tej pory załatwiali się wszędzie, tylko nie w miejscu do tego przeznaczonym. Najgorsze jest to, że odnosimy wrażenie, iż ten cały otaczający ich syf wcale im nie przeszkadza. Kilka siedzeń od nas siedzi trójka murzynów i to oni skupiają na sobie uwagę Chińczyków. Jeden z kawałów o Chińczykach głosi, że nie są oni rasistami, bo u nich nie ma murzynów. Trójce z naszego wagonu zjednanie sobie sympatii tubylców przychodzi bez trudu, szczególnie ich ?szefowi? ? jest niemal wzorcowym przykładem ?wesołego murzyna? (drugą kategorią są ?smutni? ? obydwie wersje występują jedynie w swoich skrajnych formach). Śmieje się bez przerwy błyskając olbrzymimi zębami, gra z nimi w karty w grę, której zasad nie rozumie. Oni nabijają się z niego po chińsku, on z nich po angielsku i wszyscy bawią się znakomicie.

Dochodzi północ, robi się coraz zimniej, boli mnie głowa i zaczynam mieć obsesję na punkcie tej klimatyzacji. Kamila próbuje spać opierając się raz o mnie, raz o ścianę ? jej to dobrze, z moim wzrostem to niewykonalne. Czeka mnie nieprzespana noc na siedząco. Cholera, przecież Chińczycy nie są wcale tacy mali, niektórzy mają ponad 1.8m i ważą też około setki, a siedzenia są jak dla przedszkolaków.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
jancio
jancio - 2011-11-28 23:52
wracam tu co jakis czas bo interesujące opisy
 
 
Liberwig
Robert Wasilewski
zwiedził 9.5% świata (19 państw)
Zasoby: 155 wpisów155 38 komentarzy38 414 zdjęć414 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
09.08.2001 - 06.10.2001
 
 
22.05.2005 - 20.08.2005