Geoblog.pl    Liberwig    Podróże    Lądem do Indochin - 2005    Autobusem do Yangshuo i rozważania polityczne
Zwiń mapę
2005
07
cze

Autobusem do Yangshuo i rozważania polityczne

 
Chiny
Chiny, Yangshuo
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9699 km
 
Zanim dotarliśmy do stacji kolejki zaczęło lać, na miejscu okazało się, że nie starczyło nam już lokalnych dolarów na bilety, a automat biletowy nie przyjmował yuanów. O tej porze wszystko było jeszcze pozamykane i straciłem ponad pół godziny, zanim wymieniłem pieniądze u jakiegoś murzyna w ciemnej uliczce.

Kilka minut przed siódmą byliśmy na terminalu Lo Wu. Coś jest nie tak ? po przejściu odprawy zorientowałem się, że kompletnie nie kojarzę, gdzie jesteśmy. To nie są te same korytarze (pionowe i poziome), którymi tu przybyliśmy. Zamiast bezpośrednio na peron wyszliśmy prosto na ulicę, a dworzec oddalony był o kilkaset metrów.

Od razu poznałem, że jesteśmy w Chinach ? kupno biletu to temat na jakiś odcinek ekstremalnego programu survivalowego. Kiedy wreszcie dotarliśmy do pomieszczenia wyglądającego na kasy (co nie było takie proste z uwagi na rozmiary gmachu ? już się nie dziwię, ale ciągle nie przyjmuję do wiadomości ? są tu dziesiątki różnych hal, korytarzy, okienek i instytucji, z wyjątkiem tych, gdzie pasażer może coś załatwić), zaczęło się odsyłanie nas od jednego okienka do drugiego. Chcieliśmy kupić bilety do Guilin, skąd mamy jechać do Yangshuo, ale okazało się, że stąd jeżdżą pociągi tylko do Kantonu. Okazało się ponadto, że bilet do Kantonu kosztuje 75Y, czyli 10Y drożej, niż płaciliśmy przedwczoraj w drugą stronę. Dlaczego? Nie ma sensu pytać, bo i tak nikt nie zrozumie.

Kilka minut po 9-tej jesteśmy na znajomym dworcu w Kantonie. Kamila prawie dwie godziny latała po dworcu pytając o pociąg do Guilin, ale bezskutecznie. Cholera, już naprawdę dostaję bzika na punkcie tych ich dworców ? ten gmach ma kilka pięter, kilkanaście mniejszych i większych hal i dziesiątki, jeżeli nie setki okienek, a wywalili go tylko po to, by obsługiwał pociągi jedynie do Shenzen/Kowloon. Próbowałem to wytłumaczyć grupce Hiszpanów, którzy z corridą w oczach miotali się od jednego okienka do drugiego usiłując się czegoś dowiedzieć, ale byli w Chinach zbyt krótko, by mi uwierzyć. Przypomina mi się powiedzenie z wojska ? młody zawsze zdziwiony... Zresztą mnie też to po chwili spotkało, zauważyłem, że w ciągu tych dwóch dni rozkład poczekalni znacząco się zmienił ? rzędy siedzeń które wcześniej stały równolegle do kas, teraz stoją prostopadle (i w dodatku są inne ? plastikowe, poprzednie były miękkie), podzielili poczekalnię ściankami działowymi i barierkami, tylko po tych samych tablicach reklamowych na ścianach i układzie sklepów poznałem, że byliśmy tu przedwczoraj. To już drugi raz, jak oni to robią? Stwierdzenie, że Chiny zmieniają się błyskawicznie, można rozumieć także jak najbardziej dosłownie.

Przed dworcem zaczepiają nas trzy młode Chinki, chcą poćwiczyć angielski i przy okazji uświadamiają nas, że musimy znajdującym się nieopodal metrem pojechać na dworzec główny. Dwoma liniami (najpierw czerwoną, potem pomarańczową ? 5Y) dojeżdżamy do celu. Kolejki do kas ciągną się już ponad 100 metrów od dworca ? cały plac wypełniony jest kłębiącymi się Chińczykami. W dodatku plac pocięty jest zagradzającymi drogę barierkami ? przeciśnięcie się pod budynek zajęło mi z kwadrans ? jak zwykle wykonałem kawał solidnej, nikomu niepotrzebnej pracy. Było jakieś okienko informacyjne, ale chyba szybciej nauczyłbym się chińskiego, niż do niego dopchał. Kłębiący się tam Chińczycy załatwiali swoje sprawy szybkimi zdaniami wykrzykiwanymi do okienka już z kilkunastu metrów i otrzymując odpowiedź w ten sam sposób przez stojących bliżej pośredników ? nic prostszego jak przepchać się przez nich do okienka i spróbować dowiedzieć się czegoś po angielsku. Beznadziejna sprawa.
Na szczęście kilkaset metrów od dworca kolejowego był także autobusowy i trafiliśmy na odjeżdżający o 12.50 (za pół godziny) ? 150Y. Dosyć drogo, jak na taki dystans ? cholera, te ceny tutejszego transportu naprawdę nas zrujnują.

Autokar jeszcze ?państwowy?, tzn. zdezelowany i niezbyt czysty (ale klimatyzacja działa, oczywiście klapki zamykające popsute). Po kilku godzinach zatrzymujemy się w jakimiś wioskowym zajeździe na obiad. Zajazd wygląda jak z czasów rewolucji kulturalnej ? wszędzie nadal portrety Mao ? poza tym bieda i ten specyficzny klimat głębokiej prowincji. Jedna duża izba z glinianą podłogą, kilka rozrzuconych chaotycznie brudnych, zbijanych z szorstkich desek stołów i kuchnia ? kilka prymitywnych palenisk. Zabytkowy klimat jest na pewno, gorzej, że toalety takież same, zaraz obok zajazdu jest mur z kilkoma zardzewiałymi umywalkami, a po drugiej jego stronie przez spory prześwit widać kostki (i nie tylko) ludzi kucających z drugiej strony nad odkrytym szambem.

A propos rewolucji kulturalnej - jej przebieg i związane z nią historie pozwalają doskonale zrozumieć nie tylko komunizm, ale i tzw. demokrację. Po opisanych wcześniej szaleństwach związanych z rządami Mao, kiedy to kilkadziesiąt milionów Chińczyków zmarło z głodu, a co najmniej kilkanaście milionów innych skończyło życie w obozach pracy, część członków partii komunistycznej próbowała delikatnie pozbawić Mao władzy. Ten jednak nie miał zamiaru ustępować, mimo oczywistej odpowiedzialności za tę hekatombę i powolnego wchodzenia w wiek starczy (miał już ponad 70 lat). Partyjni biurokraci drobnymi kroczkami zdążyli odkręcić kilka największych debilizmów, które doprowadziły do tych kataklizmów i powoli zamierzali wysłać Przewodniczącego na emeryturę. Ten, wspomagany bardzo aktywnie przez swoją również żądną władzy - a przede wszystkim luksusów - żonę Jiang Qing nie zamierzał ustąpić. Większość kadry partyjnej miała go już serdecznie dosyć, więc aby odzyskać pełnię władzy Mao postanowił wywołać wojnę domową poprzez podburzenie "studentów i robotników" przeciwko swoim wrogom w aparacie partyjnym. Przygrywką do tej operacji było wydanie przez Lin Biao tzw. "małej, czerwonej książeczki" - zbioru "złotych myśli Mao". Lin Biao, minister obrony i marszałek armii był bliskim przyjacielem Jiang Qing, skrajnym lewakiem i do tego psycholem - w znaczeniu jak najbardziej dosłownym, bo czasami dla celów retorycznych nadużywa się takich określeń. Tym razem nie chodzi o ocenę walorów intelektualnych w mniej, czy bardziej abstrakcyjnym znaczeniu, ale o zdolność funkcjonowania na poziomie podstawowym. Gnębiony rozmaitymi stanami depresyjnymi i psychozami marszałek chińskiej armii był zdolny do zachowań, których prędzej spodziewalibyśmy się w szpitalach dla obłąkanych - panicznie bał się szumu wody i unikał jej do tego stopnia, że nawet nie pił (płyny przyjmował w formie pośredniej - np. owoce), mycie i cały problem higieny przyprawiało go o stany lękowe. Z tych względów bał się korzystać z nowoczesnej toalety i potrzeby fizjologiczne załatwiał siedząc na postawionym na łóżku nocniku, przykryty szczelnie kołdrą. Na podobne zaburzenia - choć w mniejszej skali i nie objawiające się aż tak widowiskowo - cierpiała również żona Mao, stąd zainteresowanie wspomnianego wcześniej dr Li tymi przypadkami. Był przerażony, kiedy usłyszał, kto i w jaki sposób zamierza pomóc Mao wrócić na szczyty władzy. "Czerwona książeczka" została natychmiast rozprowadzona w całej armii i większości zakładów pracy - co przy nakładzie przeznaczonym dla najludniejszego państwa świata uczyniło Mao najbogatszym człowiekiem w Chinach. Co prawda wcześniej i tak nieoficjalnie nim był, mając przecież do dyspozycji cały majątek państwowy (koniak jest to ulubiony napój klasy robotniczej popijany ustami jej przedstawicieli), teraz jednak był nim w sensie jak najbardziej kapitalistycznym - honoraria z tego tytułu trafiły bowiem na jego prywatny rachunek już nie maskowany "własnością społeczną". I tak człowiek posiadający największe w Chinach konto wzywał "studentów" i robotników" do obalenia władzy "partyjnych burżujów" jak określał swoich wrogów. W 1966 pod przewodnictwem Mao, Lin Biao i tzw. "bandy czworga" (grupy do spraw rewolucji kulturalnej w skład której wchodziła między innymi żona Mao - po śmierci Mao skazana razem z resztą "bandy" na karę śmierci, tylko jej wyrok zamieniono na dożywocie, ale i tak po kilka latach w celi popełniła samobójstwo), na ulicę wyszły miliony demonstrantów - tzw. hunwejbinów (czerwonogwardzistów). Ich celem stali się wszyscy (partyjni i niepartyjni), którzy opamiętawszy się (nawet jeżeli tylko trochę) po tragicznych doświadczeniach sprzed kilku lat starali się przywrócić choćby minimalne zasady zdrowego rozsądku - nie tylko profesorowie wyższych uczelni, ale wszyscy tzw. "gramotni". Na ulicach, a także ogarniętych chaosem uczelniach i fabrykach polała się krew - co jeszcze bardziej groteskowe, wszystkie walczące ze sobą o władzę grupy powoływały się na słowa i hasła Mao. Sytuacja wymknęła się spod kontroli - ciągle podburzani przez Mao hunwejbini nie posiadając żadnej oficjalnej władzy, co dzień urządzali pogromy podejrzewanych o "prawicowe odchylenie" (ginęły w nich dziennie nawet setki ludzi), a policja i wojsko nie reagowały nawet wtedy, gdy obiektem napaści byli niektórzy funkcjonariusze partyjni. Miliony fanatyków o przepranych mózgach, wymachujący nad głowami "czerwonymi książeczkami" i skandujący bezmyślnie "Niech żyje Przewodniczący Mao", gotowych bez żadnej refleksji rozerwać na strzępy każdego wskazanego im nieszczęśnika - jak to określić? Totalitaryzm? Przecież ci ludzie robili to całkiem dobrowolnie, gdyby urządzić im wtedy demokratyczne wybory, to Mao zebrałby ponad 75% głosów - podobnie jak Hitler. W jednej z fabryk tekstylnych doszło do spiętrzenia absurdu całej sytuacji - walczyły tam ze sobą na pięści, kamienie, a także przemycaną broń dwie grupy partyjne - przy czym obie powoływały się na ten sam cytat z "czerwonej książeczki" - nikt nie potrafił (nawet w formie partyjno - komunistycznej nowomowy) wyjaśnić, o co tak naprawdę walczą i co sobie zarzucają. Mao odzyskał co prawda swoją "cesarską" pozycję, ale nie udało mu się wyeliminować (w tym również fizycznie, rękami hunwejbinów) swoich największych oponentów w partii i cały chaos do jakiego doprowadził zaczął mu powoli ciążyć. Powoli przestawał panować nad burzą, którą rozpętał. Wezwał wszystkie strony do złożenia broni i powołania "wspólnych komitetów rewolucyjnych" (cokolwiek by to miało znaczyć) pod jego przewodnictwem. Oto scenka opisującą najlepiej kretynizm całej sytuacji i wszystkich jej uczestników - do tej pogrążonej w chaosie tekstylnej fabryki Mao wysłał krótką notatkę ze słowami - "Towarzysze, jak się macie?". Walki natychmiast ustały - wszyscy wpadli w prawie seksualną ekstazę. Świstek papieru od Mao powiększono stukrotnie i powieszono na honorowym miejscu, gdzie regularnie defilowały przed nim tłumy ogarniętych amokiem demonstrantów, którzy jeszcze kilka godzin temu gotowi byli się pozabijać. Treść notatki była raczej lakoniczna i uboga merytorycznie, i nie dawała jakichkolwiek odpowiedzi na ewentualne nurtujące ich pytania, mimo to, w tak prosty sposób udało się osiągnąć efekt, o jakim wszyscy przywódcy najbardziej podstępnych sekt mogliby tylko pomarzyć. I jeszcze jeden przykład, do tej samej fabryki Mao wysłał w prezencie - jako wyraz poparcia dla robotników - kilka... owoców mango, które otrzymał od ministra spraw zagranicznych Pakistanu. Oddam głos dr Li: "Chcąc uczcić otrzymanie tych owoców, robotnicy tego zakładu zorganizowali wielkie uroczystości, podczas których gęsto cytowano słowa Przewodniczącego. Następnie zalano je woskiem, licząc, że w ten sposób zostaną one zakonserwowane dla potomności. Mango stały się relikwią, obiektem kultu. Pokryte woskiem owoce wystawiono na ołtarzu w fabrycznym audytorium, a robotnicy ustawili się w kolejce, aby przemaszerować koło nich. Przechodząc obok, z wielką powagą się kłaniali. Jednakże nikt nie pomyślał o sterylizacji owoców zanim zalano je woskiem i po kilku dniach jakie upłynęły od ich uroczystego wystawienia, zaczęły zdradzać objawy gnicia. Komitet rewolucyjny fabryki odratował owoce, obrał je, a potem ugotował ich miąższ w ogromnym garnku (...). Odbyła się jeszcze jedna ceremonia, równie uroczysta jak poprzednia (...). Potem wszyscy pracownicy fabryki przeszli w szeregu i każdy wypił po łyżce wody, w której ugotowano uświęcone owoce mango. Potem komitet rewolucyjny polecił wykonać woskową kopię podarowanego przez Mao owocu. Replika została należycie wykonana i umieszczona na ołtarzu, gdzie zastąpiła prawdziwe owoce, a robotnicy nadal przechodzili w szeregu obok, cześć, jaką odczuwali wobec tego obiektu kultu zdawał się w żaden sposób nie słabnąć". Bez komentarza. Dr Li był świadkiem tych wydarzeń, ludzie ci robili to wszystko z rewolucyjnym zapałem, przez nikogo nie zmuszani. Czy to jeszcze totalitaryzm, czy już demokracja? Czy ci, którzy dziś demonstrują o przywrócenie w Chinach pełnej demokracji (w sytuacji kiedy Chiny odeszły już od komunizmu w sensie ekonomicznym o wiele dalej, niż Polska - co za tym idzie ludzie uzyskali jedną z najważniejszych wolności - wolność swobodnego dysponowania swoimi pieniędzmi, w stopniu większym, niż my) wierzą święcie, że miliony tego typu "wyborców", których można doprowadzić do stanu odmóżdżenia absolutnego przy pomocy tak prostych środków, będą w stanie podejmować racjonalne decyzje? A czy inne nacje różnią się pod tym względem od Chińczyków? Koniec tych ponurych rozważań, bo wreszcie podano do stołu...

Obiad nadspodziewanie dobry ? ryż z dosyć urozmaiconym bukietem jarzyn i kilkoma sosami ? kurczaka dyskretnie omijamy, wygląda bardzo nieapetycznie, chyba ma tyle samo lat, co ta knajpa.

Znów kilka godzin w autobusie, zapada noc i po siedzeniach zaczynają grasować pluskwy i karaluchy. Są wesołe i niczym się nie przejmują. Pytamy kierowcę, jak daleko jeszcze do Guilinu, a ten w rewanżu pyta nas o Yangshuo ? potwierdzamy i jest z siebie bardzo zadowolony. Za oknami potworna ulewa ? z plecaka wyciągam przezornie parasol, a przy okazji usuwam z niego kilka gatunków żuków ? hej, wesołe karaluszki...

W końcu, po 22-ej kierowca wysadza nas na jakiejś stacji benzynowej, okazuje się, że to Yangshuo ? zboczył chyba kilka kilometrów, by nas tu wyrzucić. Ledwo wypakowaliśmy się w strugach deszczu, nadbiegł jakiś młody Chińczyk z parasolem witając nas z daleka ? hello mister Robert...!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Liberwig
Robert Wasilewski
zwiedził 9.5% świata (19 państw)
Zasoby: 155 wpisów155 38 komentarzy38 414 zdjęć414 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
09.08.2001 - 06.10.2001
 
 
22.05.2005 - 20.08.2005