Miałem rację, nie pospaliśmy sobie za długo, Kamila całą noc trzęsła się z zimna (mimo swetra i polara), ja musiałem przekręcać się z boku na bok dosłownie co pół godziny, żeby odzyskiwać krążenie w zdrętwiałych rękach i nogach. Chińczycy jeszcze w nocy zdążyli pokryć podłogę kilkunastocentymetrową warstwą śmieci (plus klika dużych kałuż z rozlanych zupek) więc dobrnięcie do wyjścia zapewnia nam potrzebną dawkę porannej gimnastyki. Zatrzymaliśmy się na śniadanie w przydrożnej knajpie. Stoły dość eleganckie, salka wyłożona rzeźbionym drewnem i kafelkami, przez otwarte drzwi prowadzące do pomieszczeń prywatnych widać garaż z zaparkowanym lśniącym Mitsubishi Pajero. Jedyną dostępną toaletą jest szeroki, wybetonowany z jednej strony rów w ziemi po drugiej stronie szosy. W dodatku skonstruowany jest bardzo sprytnie, osłonięty od ulicy tylko długim drewnianym parawanem (bez żadnych ścianek działowych) zaczynającym się dopiero gdzieś na wysokości kolan, co bez większych problemów pozwala każdemu idącemu ulicą lub nawet siedzącemu przy stole zapoznać się z pracą przewodu pokarmowego kucających po drugiej stronie ludzi. Plamy i ?palcowe? napisy na parawanie po jego wewnętrznej stronie wskazują ponadto, że użytkownicy tej toalety raczej nie narzekają na nadmiar papieru toaletowego, w związku z tym korzystanie z niej jest dodatkowo utrudnione ? chcąc uniknąć niezbyt przyjemnego kontaktu ze ścianą łatwo stracić równowagę na niewiele ponad półmetrowej przestrzeni i fiknąć prosto w szambo. Jedynym źródłem bieżącej wody do umycia rąk jest oblepiony gliną i innym świństwem, zardzewiały kran z rury biegnącej na tyłach restauracji. Na szczęście nie musimy zapoznawać się bliżej z tą ?toaletą?. Cholera, oni zaczynają być denerwujący ? właściciel musiał władować w wystrój tej restauracji niezłą kasę, do tego jeździ bryką za kilkanaście tysięcy dolarów, a nie odczuwa potrzeby postawienia przynajmniej jednej ubikacji nie obrażającej potencjalnych gości. Zaczynam nabierać do nich uprzedzenia ? co z tego, że są dobrze ubrani, żyją w naprawdę szybko i dynamicznie rozwijającym się kraju ? te nowoczesne pociągi i samochody, imponujące gmachy ? są poobwieszani najnowszą elektroniką, mimo to między nimi, a naszą cywilizacją (czy Japończykami, lub mieszkańcami Hongkongu) istnieje przepaść, której nie da się zasypać nawet miliardami nowoczesnych komórek i laptopów.
Znów symptomatyczna scenka z autobusu ? starsza Chinka na łóżku pode mną ma chorobę lokomocyjną lub inne kłopoty żołądkowe. Zatrzymanie autobusu nie wchodzi w rachubę, ani nawet użycie wiszących torebek na śmieci (pustych, bo cały syf zalega przecież na podłodze), pani puszcza pawia wprost na podłogę, prosto pod moje buty i jest z siebie niesamowicie zadowolona, co potwierdza jeszcze głośnym beknięciem. Niestety trochę się przeliczyła i podczas tej operacji jej żołądek zdołał wykonać jeszcze jeden skurcz i kolejna porcja jego zawartości poleciała pół metra w górę zanieczyszczając łóżko innego z Chińczyków, czym ten się bynajmniej nie przejął.
W końcu około 15-tej z ulgą wyszliśmy z tego autobusu, ale to była chwilowa ulga, bo Kamilę pokręciło (dosłownie). Całą noc i potem w ciągu dnia, śpiąc opierała się bezwiednie nogą o cholernie zimny ?komin? tej pieprzonej klimatyzacji (pionowa rura przecinająca jej leżankę i doprowadzająca klimę na wyższy poziom) i teraz nie może ustać na nodze ? chyba jakiś stan zapalny w kolanie. Praca domowa ? sprawdzić, co za osioł wynalazł to cholerstwo.
Podjechaliśmy kilkaset metrów rikszą do dworca (tym razem to określenie na wyrost ? niewielki placyk w bramie), skąd o 16.00 złapaliśmy minibus do granicy ? 14Y. Na miejscu byliśmy o 17.45, wrażenie imponujące. Widok jak z pocztówki ? szpaler niskich kolorowych domów i sklepów ciągnących się wzdłuż głównej ulicy miasteczka prowadzącej pod graniczny szlaban. Granica chińsko ? laotańska wygląda naprawdę wystrzałowo, niestety jak się później zorientowaliśmy, tylko od jednej strony. Po przejściu formalności ruszyliśmy do ostatniego wojskowego posterunku, gdzie opadli nas taksówkarze. Oczywiście żaden nie znał nawet słowa po angielsku, więc darowaliśmy sobie konwersację, co okazało się katastrofą. Widząc rzędy budynków za szlabanem błędnie zakładaliśmy, że to już posterunek laotański i tam też jest jakieś przygraniczne miasteczko, gdzie znajdziemy jakiś transport. Po minięciu tych kilku budynków (które okazały się rezydencjami chińskich pograniczników) wyszliśmy dosłownie w las. Po przejściu około kilometra nie bardzo wiedzieliśmy, czy wracać pod chiński szlaban (tylko po co, jak już nie mieliśmy wizy), czy brnąć w ten las dalej. Dochodził wieczór, pusto, żywego ducha, nie było nawet kogo zapytać, czy jest jakiś posterunek laotański ? powinien być, ale z drugiej strony to Azja...
Po kolejnym kilometrze zza zakrętu wyłoniły się zarysy jakiegoś baraku ? strażnica laotańska, a za nią niewiele ? kilka baraków zamieszkałych co najwyżej przez robotników układających tu drogę prowadzącą w siną dal. Jak się wydostać teraz z tej dziury? Po minięciu strażnicy zauważyliśmy dwa tuk-tuki (jedyne na tym pustkowiu) i niestety trzeba było zapłacić frycowe ? po ciężkich bojach zdarli z nas po 50Y do najbliższej wiochy, gdzie jechaliśmy jakieś pół godziny. Droga koszmarna, właściwie nie droga, tylko piaskowa szosa pełna dziur i wybojów ? podskakując oglądaliśmy budowany równolegle, utwardzany skałami zaczątek nowej autostrady (oprócz koparek używają również słoni).