To była wiocha zabita dechami (tak ją zapamiętaliśmy, choć w rzeczywistości to było niewielkie miasteczko) i spędziliśmy w niej dwa dni. Kiedy dojechaliśmy słońce już zaszło, mieszkańcy zamykali nieliczne sklepiki i knajpki, a dookoła góry i lasy ? pusto wszędzie, głucho wszędzie... Nieliczni przechodnie mierzyli nas wzrokiem spode łba i odnieśliśmy wrażenie, że nie są zbyt mile nastawieni do obcych. Przy drodze prowadzącej do granicy stał wojskowy posterunek i tam na migi dowiedziałem się, że kilka razy dziennie przejeżdża tędy autobus.
W jedynym hotelu (3$ za noc) poznaliśmy miłego młodego Chińczyka i starszego Laotańczyka ? siedzieli przy suto zastawionym stole przy wejściu. Od razu zaciągnęli nas na kolację zakrapianą tutejszymi spirytualiami (stawiali) ? obaj znali nieźle angielski i od nich dowiedzieliśmy się, że od 10-tej do 16-tej, średnio co dwie godziny można tu zatrzymać jakiś autobus.
Jeszcze tej nocy obudziłem się z wysoką gorączką i dreszczami ? pewnie przez tę pieprzoną klimatyzację z autobusu, a później jazda odkrytym tuk-tukiem spod granicy.
(14.06 WTOREK)
Rano było jeszcze gorzej i postanowiliśmy zostać kolejny dzień. Jak się okazało, to nie były tylko nasze przeczucia ? mieszkańcy nie byli zbyt mili. W kilku sklepikach nie chcieli nic Kamili sprzedać i musiała się trochę nachodzić zanim przyniosła wodę, owoce i kilka puszek z napojami po niezbyt zachęcającej cenie. Gorączka się wzmagała, znów antybiotyk.
Podczas drugiej nocy małe spięcie ? dzięki idiotycznemu projektowi instalacji elektrycznej przełącznik światła w naszym pokoju nie znajdował się u nas, tylko gdzieś na dole na zapleczu. Kiedy wreszcie około północy z trudem udało mi się zasnąć, nagle światło się zapaliło ? do tego w nie domykających się oknach nie było moskitiery. Kamila zleciała na dół do właścicielki i po kilku minutach światło zgasło, ale tylko na jakieś pół godziny i znów zapaliło się z powrotem. Tym razem wiedziałem, że trzeci raz już tak łatwo nie zasnę i wydarłem się tak, że zgasło zanim jeszcze Kamila dobiegła do właścicielki.
Antybiotyk zrobił swoje i obudziwszy się przed południem czułem się już trochę lepiej. Wylogowaliśmy się o 12-tej i w strugach deszczu wyszliśmy na ulicę oczekiwać autobusu. Położyliśmy sobie plecaki pod daszkiem jakiejś knajpki, ale po kilka minutach wyszła pani i kazała nam się wynosić. Zaczynam ich lubić. Byłem trochę głodny i miałem zamiar coś zamówić, ale pies z tobą tańcował. W następnej knajpce zamówiłem zupę i ryż z warzywami ? pani umyła miskę i talerz w blaszanej wanience z jakimiś rybami i wytarła je szmatą podniesioną z podłogi nie kryjąc się z tym zbytnio. Zupę darowałem sobie od razu, a z talerza wydziobywaliśmy to, co nie miało styczności z porcelaną. Nie zdążyliśmy nacieszyć się obiadem, gdyż nadjechał autobus ? nareszcie, bo już po 15-tej, czekaliśmy prawie trzy godziny i nic nie jechało. Okazało się, że to autobus do Udom Xai. Nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie to jest, ale jacyś oczekujący również w pobliżu Francuzi powiedzieli nam, że stamtąd można złapać coś do Luang Prabang. Zapłaciliśmy kierowcy po 35.000 kipów (ok.3.5$) i na miejscu byliśmy o 19.30.
Udom Xai to niewielkie miasteczko, ale całkiem sympatyczne. Zaraz przy dworcu jest kilka hoteli, wybraliśmy najbliższy ? 5$ za wyczesaną dwójkę z ciepłą wodą. Po pierwszych doświadczeniach z Laosem nie spodziewałem się takiego luksusu ? hotel jest naprawdę elegancki: estetyczne kafelki i rzeźbione drewniane wykończenia, gustowne i solidne meble, no i wszystko niemal sterylnie czyste. W knajpie przy głównej ulicy za całkiem spore frytki zapłaciliśmy 7.000 kipów i 5.000 za ananasa.