Noc znów fatalna ? katar, kaszel i gorączka, cholera jak tak dalej pójdzie, to będę łykał antybiotyki jak indyk ciepłe kluski. Na szczęście rano poczułem się lepiej, kaszel i gorączka ustąpiły ? byle do następnego autobusu, już się cieszę na samą myśl. Po solidnym śniadaniu w knajpie (zestaw: pieczywo, jajko na miękko, serek topiony, herbata ? 25.000 kipów, butelka pepsi 0.33 w sklepie średnio 2.500, duża butelka wody 5.000) włóczyliśmy się kilka godzin po mieście. Świątynie z daleka wyglądają imponująco, po bliższym obejrzeniu tracą. Wszystkie nieliczne rzeźbienia i ornamenty wyglądają na odlewy, do tego wszystko w większości pomalowane topornie na olejno, co razem daje wrażenie tandety. Tylko stare, kamienne, poczerniałe kilkumetrowe stupy pozwalają poczuć klimat antycznego buddyjskiego świata. Laos jest jednym z najbiedniejszych krajów regionu, aczkolwiek przez burzliwą zawieruchę azjatyckiego komunizmu przeszedł stosunkowo spokojnie i bez takich kataklizmów jak Chiny, Kambodża, czy Wietnam. Może dlatego, że zarówno rządząca dynastia, jak i większość ludności przyjęła socjalizm prawie z entuzjazmem, co zapobiegło rzeziom na nielicznych oponentach. Ponadto już w fazie wprowadzania systemu był to kraj tak biedny i o naturalnie ? w warunkach systemu wartości społeczeństw azjatyckich ? skolektywizowanej strukturze, że oficjalne wprowadzenie tej doktryny tak naprawdę niewiele tu zmieniło.
Po obiedzie znów spacer po okolicznych świątyniach, ale jeszcze raz utwierdziliśmy się w przekonaniu, że nie zrobiły na nas większego wrażenia ? pozbawione jakiegoś kunsztownego rzemiosła i topornie pomalowane szybko się przejadają. Jedynym, co przyciągało naszą uwagę, były czynności gospodarcze mnichów ? pranie i rozwieszanie swoich pomarańczowych szat, rąbanie drewna (po co?). Jak na byłą stolicę Laosu, to niewiele tu do oglądania, owszem ludzie są tu dużo milsi i miasto ma swój klimat, ale już po jednym dniu niezbyt forsownych spacerów można tu się zanudzić. Być może, gdyby wypuścić się łodzią na rejs Mekongiem po okolicy byłoby ciekawiej, ale przy naszej długiej i przez to dosyć powierzchownej trasie nie bardzo możemy sobie na to pozwolić.
Wieczorem główny pasaż miasta ożywa. Setki straganów z materiałami, ciuchami i souvenirami przyciągają całkiem liczny tłumek turystów. Aczkolwiek obserwując ten asortyment widzę wiele rzeczy niemal bliźniaczo przypominających te oglądane na straganach w Yangshuo, co ewidentnie wskazuje na produkcję masową. Kolacja w hinduskiej knajpce, gdzie właściciel podał nam herbatę dwukrotnie droższą, od tej którą zamówiliśmy, a potem próbował tzw. kreatywnej księgowości, licząc nam dania droższe, niż te które rzeczywiście jedliśmy (frytki i jakieś placki ? 22.000 kipów). Tak przy okazji, z tą herbatą tutaj to jakieś szaleństwo, może zabrzmi to niewiarygodnie, ale trudno ją znaleźć i jest dość droga. Po doświadczeniach z Indii, gdzie doskonałą i przyrządzaną na różne sposoby można za grosze znaleźć na każdym ulicznym straganie, to niezbyt miła odmiana. To kuriozalne, ale w niektórych knajpach (i to bynajmniej nie w pięciogwiazdkowych hotelach) herbata jest tu droższa, niż w Polsce.