Po 11-tej wymeldowaliśmy się z tego domku, ustaliliśmy, że poszukamy jeszcze lepszego miejsca, a jak się nie uda, to najwyżej tu wrócimy. Zatrzymujemy samochód z tabliczką do Lamai, przez Chaweng. Chcieliśmy jechać do końca na Lamai, ale w Chaweng kierowca zatrzymał auto i oznajmił, że to koniec trasy. Pokazałem mu na jego własnej tabliczce, że koniec powinien być na Lamai i za to mieliśmy mu zapłacić po 50 bathów, na co facet wskazał inny samochód, również z Lamai na tablicy (w domyśle za kolejne 50 bathów). Zaczyna się taksówkowo ? rikszowa hochsztaplerka. Schowałem z powrotem do kieszeni przygotowane 50 bathów i poinformowałem go o obyczajach panujących w naszym kraju, gdzie nie płaci się za usługę niewykonaną zgodnie z zawartą umową, a reguły kontraktu stanowi tabliczka z nazwą Lamai, jako stacją końcową. Zaczął się wydzierać i straszyć mnie tajskim boksem, pogadaliśmy sobie i było miło (z tym, że ja go nie straszyłem), potem zignorowaliśmy jego przekleństwa i groźby, i odeszliśmy. Zrobiliśmy jakieś pół kilometra ulicą na Chaweng, co jakiś czas schodząc w kierunku plaży, aby ocenić sytuację. Plaże niekiedy koszmarnie zasyfione, a przy nich luksusowe hotele i bungalowy z wyczesanymi basenami zaraz przy plaży. Na leżakach przy basenach smażą się ludzie płacący tu ponad 2000 bathów za pokój. Na samej zaśmieconej plaży pusto, teraz już wiem, po co buduje się baseny 20 metrów od morza...
Zdecydowaliśmy się iść kilka kilometrów z plecakami na Lamai, ale samo przejście wzdłuż Chaweng zajęło nam ponad godzinę. Okazało się, że po przeciwnej stronie Chaweng plaże są całkiem ? całkiem. Idealnie biały piasek i dosłownie krystaliczna woda w której już na głębokości kostek buszują dziesiątki małych rybek. Co prawda sporo przyplażowych hoteli i domków, ale zadziwiająco mało ludzi, większość nie na samej plaży, ale w przylegających ogródkach z basenami i leżakami. Widocznie nie lubią słonej wody. Gdyby znaleźć tu jakiś w miarę tani nocleg, to byłoby nieźle...
Nocleg się znalazł, co prawda spory kawałek za główną ulicą, jakieś 300 metrów od plaży (i to przez jakieś rozkopane wertepy), ale tylko 350 bathów za duży bungalow z dwoma pokojami, łazienką, TV i lodówką. Mimo to postanowiliśmy sprawdzić jeszcze raz Lamai, tu zawsze możemy wrócić.
To była prawdziwa katorga ? droga z Chaweng do Lamai prowadzi pod górę i to miejscami ostro pod górę. Po około 3 kilometrach jakie zrobiliśmy w pełnym słońcu z plecakami, na podstawie znaków orientacyjnych na naszej mapie wywnioskowaliśmy, że jesteśmy w połowie drogi. Kiedy za zakrętem zobaczyliśmy kolejny kilkukilometrowy, ostry odcinek pod górę, zapytaliśmy o drogę jakiegoś tubylca i ten szybko wyprowadził nas z błędu ? do Lamai było jeszcze sporo ponad 5 kilometrów. Podobno najlepszy sposób na mendy, to je polubić. Zatrzymaliśmy w końcu ?Lamai taxi? i wytargowaliśmy po 45 bathów (przy okazji zorientowaliśmy się, że tubylcy płacą między 20-25).
Kręciliśmy się po Lamai jakąś godzinę upewniając się, że najlepszym wyjściem będzie powrót na Chaweng, do znalezionego domku niedaleko tej przyjemnej plaży. Znów trzeba było korzystać z tuk-tuka, ale tym razem wytargowaliśmy już po 40 bathów. Jadący tuk-tukiem Francuzi obserwując te zacięte negocjacje wymieniali chyba jakieś ironiczne uwagi pod naszym adresem, ale mało się tym przejąłem, poza tym opinie tego typu przedstawicieli owej nacji szczególnie bardzo mało mnie obchodzą. To przez takich zadufanych w sobie osłów płacących bez szemrania każdą podaną im podwójną cenę trzeba potem robić za frajera. Anglosasi (może poza amerykańskimi emerytami i ?blondynkami?) targują się prawie zawsze, dla zasady, z szacunku dla własnej pracy i swoich pieniędzy, a to francuskie nowobogackie pozerstwo wyuczone najczęściej za forsę z zasiłków jest wybitnie irytujące.
Po zainstalowaniu się w hotelu około 16-tej ? (350 bathów/noc ? musieliśmy zapłacić za 4 dni z góry) zdążyliśmy jeszcze załapać się na godzinę słońca na plaży. Tu naprawdę jest przyjemnie, a ludzi dużo mniej, niż wynikałoby to z ilości bungalowów. Aby wyjść z ulicy na plażę, trzeba przejść przez teren któregoś z hoteli, ale w obie strony nie mieliśmy z tym kłopotów. Przy okazji spacerując główną ulicą Chaweng po zaledwie kilku minutach zauważyliśmy szyld hotelu "Petcharat" oferującego pokoje za 300 bathów. Obejrzałem go z ciekawości i chyba niepotrzebnie, bo znów powód do nerwów ? pokój przyzwoity, z balkonem i widokiem na główną ulicę, też z lodówką, łazienka i prysznic (z ciepłą wodą) co prawda na korytarzu, ale na piętrze są tylko dwa pokoje, więc tak jakby własna. I do tego zaraz na głównej ulicy, pięć razy bliżej plaży i 50 bathów taniej. Cholera, po dokonaniu jakiegoś wyboru, dla własnego zdrowia lepiej nie sprawdzać innych napotkanych ofert...