Rano śniadanie w hotelu i o 7.00 pakujemy się do furgonetki. Autokar odjeżdża spod innego hotelu i czekamy pod nim jeszcze jakieś pół godziny. Obserwacja poczynań kierowców potwierdza nasze uczucie ulgi, że już stąd wyjeżdżamy. Kamila, w porównaniu do mnie to anielę niewinne, ale też ma ich już powyżej uszu ? jeżeli potrafili ją doprowadzić do takiego stanu, to mogę się pocieszyć, że nie uprzedziłem się do nich ?na kredyt?. Jakaś młoda Angielka klęcząc przy luku bagażowym mocuje się z plecakiem, wzrokiem prosi kierowcę o pomoc i ten z obrażoną miną rzuca go na ziemię prosto w błoto ? pół metra dalej czysty chodnik. I jak ich nie pokochać?
Na granicy jesteśmy 0 12.30 ? posterunek kambodżański prymitywny, ale przejście go zajęło niecałe pół godziny. Strona wietnamska ? luksusowy koszmar. Budynek przejścia prawie jak chiński dworzec, niestety czynne tylko dwa okienka, z czego jedno dla tubylców. Tutejsi celnicy traktują swoje obowiązki albo zbyt poważnie, albo zbyt nonszalancko ? nie wiadomo, co gorsze. W każdym razie trwa to strasznie długo ? jedna osoba kwadrans, a przed nami 15 metrowy ogonek. Urzędnik biorąc do rąk paszport każdego białego, ogląda go najpierw kilka minut wertując wszystkie kartki i z lubością wczytując się we wszystkie pieczątki, potem rozmarzony zamyka oczy zapadając w kilkuminutowy letarg, wreszcie budzi się i znów wertuje kartki... Jakiś ?przedsiębiorczy? tubylczy kierowca przeprowadza swoich protegowanych pasażerów do naszego okienka z pominięciem kolejki, używając przejścia służbowego udostępnionego mu przez jednego z ziewających celników, który po każdej takiej operacji chowa do kieszeni niezbyt dyskretnie wsunięty banknot. Teraz już przynajmniej wiem, dlaczego to tyle trwa, ktoś w końcu musi nie wytrzymać i udzielić celnikom dotacji zgodnie z naukami księcia Sałtykowa ? Szczedrina (rosyjskiego patrona spraw beznadziejnych, który twierdził, że wystarczy kilka rubli wsuniętych do właściwej kieszeni, aby sprawa przestała być beznadziejna).
Po ponad dwóch godzinach wreszcie przebrnęliśmy przez ten posterunek (pobierają po pół dolara, nie wiadomo za co) i w strugach deszczu pognaliśmy pod odległy o kilkadziesiąt metrów daszek, gdzie oczekiwaliśmy na nasz dalszy transport i resztę pasażerów. W pobliskiej knajpce chcieliśmy kupić coś do picia, szybko nam jednak przeszło. Dosłownie kilka sekund wcześniej jakieś dwie amerykańskie panienki bez słowa zapłaciły po dolarze za puszkę coli i od tej pory sprzedawczyni najwyraźniej zaczęła snuć marzenia o kupnie luksusowego jachtu za jednodniowy utarg.
Pół godziny później zapakowali nas do dwóch furgonetek i ruszyliśmy do Sajgonu. Jazda nie trwała długo, bo to zaledwie niecałe 100 km. W miarę zbliżania się do celu przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Zarówno mijane po drodze mniejsze miasteczka, jak przedmieścia Sajgonu prezentują się niezwykle efektownie. Dość estetyczne i bardzo kolorowe wille, albo ciągnące się dziesiątkami metrów, połączone ścianami segmenty. Nie tylko lśniące nowymi, jaskrawymi farbami, ale i o wymyślnej architekturze ? balkony, fikuśne gzymsy i zdobienia, kopuły ? po prostu miniaturowe pałacyki. Tylko drogi odrobinę zaniedbane, aczkolwiek ciągnące się kilometrami roboty drogowe oznaczają, że to niedługo się zmieni.
Około 19-tej nasz furgon zatrzymał się pod hotelem TNK. Wejście przez firmowe biuro podróży organizujące wycieczki po okolicy i transport. Duży pokój z łazienką (zimna woda) i lodówką ? 5$. Okna się nie otwierają, co pozwala zapomnieć o komarach, duże szafy, na łóżkach czysta pościel, a w przestronnej łazience tak samo czyste, puszyste, białe ręczniki. Jak za tę cenę, to rewelacja. Przy okazji poznaliśmy aktualny kurs, 1$ = 15.800 dongów. Z mapki wnosimy, że jesteśmy w okolicach centrum miasta. Przedziwna kombinacja Azji z francusko ? amerykańskimi wpływami sprzed kilkudziesięciu lat. Tutejsze domy nie są już tak kolorowe jak na przedmieściach, typowo azjatyckie wąskie, ?umowne?, lekko zaśmiecone chodniki przechodzące w jezdnie pełne samochodów i kłębiących się motocykli i skuterów. Po kilkuminutowej włóczędze okolicznymi ulicami trafiamy na najtańszy tu chyba sklepik ? od skrzyżowania przy hotelu, jakieś 150 metrów ulicą wzdłuż klubu ? dyskoteki ?606? i na kolejnym skrzyżowaniu kilka metrów w prawo. Puszka coli ? 4.000 dongów, woda 1.5l ? od 4.000, piwo 0.5 ?Sajgon? ? 6.000. Żyć, nie umierać. W recepcji powiedzieli nam, że niedaleko jest supermarket, więc mimo późnej pory zapuściliśmy się we wskazanym kierunku, niestety w okolicach dużego ronda, gdzieś koło New World Hotel pogubiliśmy się zupełnie i prawie godzinę wracaliśmy do hotelu. Poruszanie się po tym mieście, to spore wyzwanie ? nie chodzi nawet o to, żeby nie błądzić, bo po kilku dniach problem przestanie istnieć ? po prostu samo przechodzenie przez jezdnię wymaga refleksu i opanowania godnego pilota myśliwca. Teoretycznie powinno być to proste, na większych skrzyżowaniach są światła, ale ich synchronizację można uznać za dosyć pionierskie rozwiązanie w zakresie regulacji ruchu ? światła czerwone i zielone na przecinających się ulicach palą się równocześnie, toteż nikt nie zwraca na nie większej uwagi. Szerokimi, kilkupasmowymi ulicami śmigają tysiące motocykli i skuterów ? 75% wszystkich pojazdów, żadnego z kierowców nie obchodzi nic, co dzieje się poza ich góra 15 stopniowym kątem widzenia. Już po minucie obserwowania ich zachowania na drodze zrozumieliśmy, że jedynym co może zmusić ich do zatrzymania, czy choćby zwolnienia, jest tylko perspektywa nieuchronnego zderzenia się z pojazdem o masie większej od własnej. Wchodząc na jezdnię po zapaleniu się zielonego światła dla pieszych zapomnij, że zdołasz przebiec dalej, niż do połowy ulicy zanim ono się zmieni i w tym momencie zostaniesz natychmiast otoczony z obu stron mijającymi cię o centymetry motorami. Jedyne co pozostaje, to stać nieruchomo i modlić się, aby żadnemu z motocyklistów ręka nie zadrżała podczas manewru. Wypatrujesz 2-3 metrowej dziury w przelewającej się obok ciebie niczym prądy wezbranej rzeki kolumnie motocykli i samochodów, obliczasz tempo i szybkimi susami pokonujesz kilka kroków, po czym gwałtownie zamierasz rozpłaszczając się jak deska i mamrocząc zdrowaśki, albo inne zaklęcia. Potem znów 2-3 kroki i kiedy po paru takich cyklach dobrniesz wreszcie do krawężnika, to nie możesz się doczekać kolejnej ulicy... Z tą polisą na pokrycie kosztów leczenia za granicą to nie był taki głupi pomysł ? 230 zł za 3 miesiące, ale naprawdę warto...