Pobudka kilka minut po 6-tej, chińskie zupki i chleb z masłem, zakupione wczoraj w supermarkecie w centrum. Prysznic w pośpiechu, recepcjonista woła nas na dół pół godziny przed wyznaczonym wczoraj terminem wyjazdu. Przy okazji przynosi mi rzeczy z prania, wszystko jest tak samo brudne, jak wczoraj ? na brudnych i zakurzonych spodniach ciągle plamy krwi, podkoszulki przepocone. I za to ?pranie? zapłaciłem 2.5$. Są tak bezczelni, że już nawet nie mam siły go opieprzyć, bo gdybym się do tego zebrał, to złożyłbym go w kostkę ? jest mały, poręczny do duszenia. Od nauczenia go szacunku dla pracy ? własnej i cudzej ? powstrzymała mnie tylko konieczność pozostawienia tu plecaków na te dwa dni. W pokoju wisi kartka zabraniająca samodzielnego prania, więc tym bardziej powinni traktować swoje usługi serio. Bawią się w biura podróży, bawią się w hotel, bawią się pralnię...
Na dole w recepcji spotykamy parę rodaków, mają podobne doświadczenia, w dodatku pościel jaką dostali była tak brudna, że woleli spać na gołym materacu. Recepcjonista popędza nas do furgonetki, zerkając ze zdziwioną miną na nasze plecaki. Zaledwie kilka minut temu pytałem go o możliwość pozostawienia ich w schowku, co zostało skwitowane potakującym skinieniem głowy ? jak oni to robią? Czy rozumieją słowa, które wypowiadają, czy tylko powtarzają bezmyślnie naśladując fonetykę? W końcu zrozumiał i zaniósł je do komórki obok recepcji. Mam nadzieję, że będą tu jeszcze gdy wrócimy, chociaż z nimi to nic nie wiadomo...
Furgonetka oczywiście przeładowana i część osób musi czekać na inną. Po niecałych dwóch godzinach jazdy zatrzymujemy się pod jakimś dużym sklepem z pamiątkami ? do morza jest jakieś 170 km, jazda potrwa jeszcze drugie tyle i nie płaciliśmy chyba za marnowanie tu czasu na głupoty ? próbuję dać to dyskretnie do zrozumienia kierowcy, ale jak zwykle udaje, że nie rozumie. Nawet nie starają się ukryć swojego cwaniactwa i pazerności. Wreszcie kwadrans po 11-tej dojeżdżamy do portu i znów bałagan ? prawie godzina czekania na wejście na statek. Kilkunastu tutejszych ?speców? od logistyki ze stertą papierów w rękach biega bezradnie dookoła. Ach, ta ich organizacja...
Łódź jest przyzwoita, kajuty czyste, tyle że zamki do niczego, można otworzyć scyzorykiem. No i woda w łazienkach tylko kilka godzin dziennie. Obiad wliczony w cenę, ale podany w najgłupszy możliwy sposób, czyli kolektywnie ? po 6 osób przy stole, a jest nas tu 18-tu. Dwie większe rodziny po 4 osoby reszta luźne pary. Ponieważ weszliśmy do ?kambuza? ostatni, załoga łodzi nas rozdzieliła, dokwaterowując mnie do stadka Francuzów, a Kamilę do rodziny Szwedów. Jedzenie jest podane dosyć ?intymnie? ? wspólne półmiski z niewielką ilością jedzenia (nie to, żeby ogólnie było mało, tylko spory wybór małych porcji) i nakładając sobie na talerz każdy czuje wzrok pozostałych biesiadników ? no weź sobie jeszcze kilka frytek, śmiało... nie krępuj się... Oni jako rodziny stanowią zwarte grupy i czujemy się głupio ? 5:1 do przerwy... Druga połowa przy kolacji, a dogrywka jutro przy śniadaniu...
Godzinę po obiedzie dobijamy na wyspę z dwoma ciekawymi jaskiniami i kapitan naszej łodzi oznajmia, że mamy 40 minut na ich obejrzenie. Pierwsza z jaskiń jest ostro ?podrasowana? jaskrawymi, różnokolorowymi lampami. Naturalne światło tu nie dociera, więc aby udostępnić ją szerszej publiczności, trzeba było zainstalować te reflektory. Zresztą jak na ich zdolności, mogło być gorzej. Druga jest już bardziej naturalna, jeżeli nie liczyć drewnianych pomostów z barierkami, które są niezbędne do poruszania się w gąszczu skał. Z tego co się dowiedziałem, tę pierwszą odkryto stosunkowo niedawno ? najpierw znalazł ją jakiś tutejszy rybak i wziąwszy sprawy we własne ręce obwoził samodzielnie zwerbowanych turystów. W końcu interes musiał zwrócić uwagę władz i przedsiębiorczy odkrywca musiał pożegnać się z dodatkowym źródłem dochodów i prawdopodobnie także z wolnością (chyba, że odpalił odpowiednią działkę komu trzeba), ale o tym już nikt nie chce opowiadać. Te 40 minut to w sam raz, aby przemierzyć obie dosyć szybkim krokiem bez żadnego postoju ? po prostu kryminał. Prawie godzina zmarnowana po drodze na wizytę w sklepie z tandetą u jakiegoś pociotka kierowcy, a teraz oglądanie takich pięknych miejsc w biegu, z wywieszonymi językami ? to jakaś pieprzona mafia.
Po 45 minutach jesteśmy z powrotem na łodzi i po półgodzinnym kluczeniu między okolicznymi skałami docieramy na małą wysepkę z mikroskopijną (dosłownie 20 metrową) plażą. Cumujemy tam godzinę, choć nie bardzo wiem po co, bo nic ciekawego na niej nie ma. Woda nie jest zachęcająca do kąpieli ? zielona od glonów i pełna śmieci wyrzucanych z przepływających tędy łodzi ? począwszy od turystów, po głupich tubylców. Osobiście, będąc kapitanem nie przywoziłbym tu gości, a nawet omijał to miejsce z daleka. Lepiej byłoby spędzić dodatkową godzinę w tych jaskiniach. No cóż, mentalność azjatycka.
A jednak było po co. Kiedy po 10 minutowym spacerze po tej wysepce wróciłem do jadalni żeby poświęcić się ?kochanemu dzienniczkowi?, spod pokładu, w towarzystwie mamy wyszły te dwie młode Francuzki (po około 18 i 20 lat). Rozłożyły podręczne torby na stoliku obok i nie zważając na moją obecność zaczęły przebierać się w kostiumy kąpielowe. Nawet nie musiałem specjalnie podnosić wzroku znad zeszytu, aby zapoznać się bliżej z ich wdziękami, z którymi z resztą się wcale nie kryły ? jedynie mama była skromniejsza, bo zakładając dolną część bikini usiadła na ławce za stołem ? no cóż, wiek wymusza najwyraźniej pewne ograniczenia. Dlaczego nie przebrały się w swojej kajucie? Oto pytanie. Szwedzi mają dwóch podrastających synów, oni z pewnością również ucieszyliby się na taki peep show, ale ganiali już po tej plaży, a więc ten pokaz tylko dla mnie? To miłe, dobrze że Kamili tu nie ma, bo dopiero bym sobie popatrzył... O cholera, przecież ona i tak to przeczyta...
Wreszcie stamtąd odpłynęliśmy, choć z kilkuminutowym poślizgiem. Kamila wdrapała się na pobliskie wzgórze i nieźle musiałem nadwyrężyć struny głosowe, bo inaczej by tu została.
Nareszcie coś sensownego, już ponad dwie godziny płyniemy między pięknymi skałami. Obszar jest tak rozległy, że rzadko kiedy natykamy się na inne łodzie, chociaż muszą tu być ich setki, boć to cały przemysł.
Pod wieczór łódź zawija na wyspę Cat Ba, gdzie 8 osób wysiada, wybierając nocleg w hotelu. Dwie rodziny ? francuska i szwedzka ? zostają i jest nas 10. Druga połowa meczu stołowego i ta sama historia ? musimy siedzieć pojedynczo, doczepieni do czteroosobowych rodzin. Francuzi przy stole, temat rzeka. Nakrycia nie są pozbawione widelców, ale oni czując się we własnym sosie wolą używać palców, nie to żebym się tam jakoś specjalnie brzydził, ale używając wspólnych półmisków mogliby wziąć poprawkę, że przy stole siedzi jeszcze ktoś obcy. Kątem oka widzę, że Szwedzi poważniej traktują stołową etykietę i jako - tako liczą się z obecnością Kamili. Skoro już jedzenie z jednej miski należy tu do dobrego tonu, to mogliby sobie zadać przynajmniej odrobinę trudu i podzielić nas trzy grupki ? jak widać, to już przekracza ich możliwości. Francuzi okazują się zresztą dość mili (w każdym razie nie pobiliśmy się o co lepsze kąski), ale z romantycznej kolacji we dwoje nici.
Wreszcie docieramy do otoczonego skałami miejsca, gdzie zatrzymamy się na noc. Przepiękny zachód słońca, woda ma już kolor smoły i odbija resztki pomarańczowej poświaty. Jak można było wybrać nocleg w hotelu?
Jak zwykle nasze szczęście nie trwało długo, po niecałej godzinie nieopodal przybiła druga łódź, a kwadrans później było ich już dookoła ponad 10. Najgorsze, że jedna z nich zaatakowała nas abordażem i staliśmy przycumowani burtami. Zaczęło się najlepsze ? spektakl z cyklu ?dźwięk i światło?. Z prawie wszystkich łodzi woda przynosiła głośną muzykę, część z nich wygasiła przynajmniej światła do niezbędnego minimum, niestety te najbliższe błyskały złowrogo jarzeniówkami, nie pozwalając nacieszyć się czarnym, rozgwieżdżonym niebem. Cholera, oni potrafią zepsuć absolutnie wszystko ? począwszy od stalowej kulki, po taką piękną noc na morzu. Jest tu tyle miejsca, że każda z łodzi mogłaby rzucić kotwicę kilka kilometrów od drugiej, tym bardziej, że setki okolicznych skał ułatwiają znalezienie zacisznego kąta. Rozumiem, że u Azjatów instynkt stadny jest rozwinięty aż do absurdu, ale do jasnej cholery mogliby przynajmniej raz zrobić jakąś frajdę białym przybyszom, którzy im w końcu płacą. Romantyzm kolektywny ? na randki też umawiają się stadami? Kamila nie wytrzymała i zapytała kapitana, co przy naszej burcie robi ta druga łódź, pozbawiająca nas z jednej strony widoku na morze i świecąca prosto w oczy, na co szyper z nie ukrywanym zdumieniem odparł, że wszystko jest OK, bo obie są z jednaj firmy. Tak ją zatkało, że krztusiła się ze ?śmiechu? prawie pół godziny. Czy oni są jeszcze ssakami, czy już owadami? Staramy się wytłumaczyć mu o co chodzi ? cisza, spokój, wsłuchiwanie się w szum fal i wpatrywanie w gwiazdy w ciemności, ale ten tylko kręci czułkami i pocierając skrzydełkami o odwłok pobzykuje ? bzzz... bzzz... kolektyw... bzzz... bzzz... stado... bzzzz... bzzz... my z jednej firmy... bzzzz... bzzz... Termit cholera.
Zaledwie kilka minut później popis przedstawicieli naszej cywilizacji. Na tej przylegającej do nas łodzi kilku tamtejszych rozwrzeszczanych, francuskich młodzieńców płci obojga urządziło sobie przemyślną zabawę ? rzucanie papierami (samolociki), kto dalej ? raz po raz do wody, raz po raz na nasz pokład. Każde lądowanie takiego śmiecia na naszym pokładzie nagradzane było dzikim wyciem. Zwróciłem im uwagę po angielsku, ale z mizernym skutkiem ? trudno powiedzieć, czy po prostu mnie olali, czy nie zrozumieli. Postanowiłem nie angażować się jednak dłużej w tego typu dyskusje, bo już klika dni wcześniej obiecałem sobie i Kamili, że wrócę do domu bez bliższego zapoznawania się z tutejszymi sądami, ale czasami ręce naprawdę świerzbią. Trzeba było zabrać przynajmniej pluszowe kajdanki... Ten numer z ?łodziami z jednej firmy? już wcześniej rozgrzał Kamilę do czerwoności i teraz straciła resztki wrodzonej anielskiej cierpliwości. Korzystając ze swojej francuszczyzny puściła im taką litanię, że momentalnie przerwali ?zabawę? i zamilkli, a Francuzowi z naszego statku (ojcu tych dwóch ponętnych dziewoj) butelka piwa o mało nie wypadła z rąk. Po jego wzroku widziałem, że musi mu być przykro i wstydzi się za swoich rodaków, bo razem z żoną powiedzieli nam ?good night? i zeszli pod pokład.