Rankiem w strugach deszczu po wizy do chińskiego konsulatu ? naprawdę darmowe (mimo zapewnień ciągle trudno było w to uwierzyć). Mijając stojący w parku pomnik Lenina zataczamy się ze śmiechu ? podpis głosi ?Lee ? Ninh?. Nie ma to jak lokalny folklor.
Po powrocie do hotelu problemy z przechowaniem bagażu. Pani w recepcji wymieniając mi dolary z kamienną miną przekręca mnie na jednego prezydenta. Chrząkam znacząco, pytając jeszcze raz o możliwość przechowania plecaków do wieczora ? pociąg odjeżdża o 21.30. Recepcjonistka (oczywiście małolata) w końcu pokazuje nam ?skrytkę? w schodach na półpiętrze ? żeby się tam dostać trzeba uważać, aby nie skręcić karku, a w środku syf koszmarny, typowa graciarnia poryta kilogramami kurzu i pajęczyn i robactwa. Ale dolar dobry...
Idziemy do tego biura podróży odebrać bilety ? już wiem, co musiał czuć Kolumb szukając drogi do Indii. Centrum Hanoi (i najbliższe okolice) to istny labirynt ? gubimy się dosłownie co kilka minut. Niska zabudowa pozbawiona charakterystycznych, widocznych z daleka budynków utrudnia orientację w plątaninie wąskich uliczek. Być może poszczególne domy różnią się od siebie, ale trudno to dostrzec, bo fronty budynków zasłonięte są szczelnie setkami identycznych kramów i straganów. Wreszcie trafiliśmy, za biurkiem już inny chłopaczek i odnalezienie naszych biletów zajmuje kilkanaście minut. Przy okazji okazało się, że w innych biurach też już nie ma problemów w biletami. Azja.
Kilka ostatnich godzin łażenia po mieście, a raczej błądzenia ? pod wieczór Kamila zgubiła się w tym labiryncie nie mogąc znaleźć kafejki internetowej, gdzie się rozdzieliliśmy. W końcu trafiła cudem, na dwie godziny przed odjazdem pociągu. Internet dosyć tani (10.000 dongów) za godzinę.
W hotelu przykra niespodzianka (a to coś nowego...). W tym schowku, gdzie i tak nie było zbyt czysto, teraz burdel totalny. Kilka minut zajęło mi wtedy ułożenie plecaków w najczystszym miejscu, teraz leżą przywalone startą jakichś śmieci. Gorzej, że brakuje też moich sandałów, które położyłem koło plecaka, aby wyschły po porannym deszczu. W recepcji za ladą stoi para tubylców, których wcześniej nie widzieliśmy ? panienka w fartuszku sprzątaczki i młodzieniec o mało rozgarniętym spojrzeniu. Pytam o sandały, oczywiście żadne z nich nie rozumie słowa po angielsku. Na migi wyjaśniam, co zaginęło i odpowiadają zgodnym rechotem. Mi również jest wesoło, ale ponawiam pytanie i panienka nie tracąc humoru dzwoni po koleżankę. Ta zjawia się po pięciu minutach i ?recepcjonistka? przesłuchuje ją w swoim języku. Po chwili obie panienki i młodzieniec znów dają popisy dobrego samopoczucia, raz po raz wybuchając śmiechem ? każde moje kolejne pytające spojrzenie kwitowane jest radosnym rykiem. Pytanie o kierownika, nie miało sensu ? zostawiłem im adresowany do szefostwa list opisujący sytuację i zachowanie personelu, oraz kilka niebyt miłych określeń opisujących poziom ich inteligencji, oraz solenne zapewnienie, że każdemu napotkanemu turyście odradzę wizytę w LUCKY EDEN HOTEL. Podejrzewam zresztą, że niewiele ich to obejdzie, bo to w końcu nic poważnego, przecież oni tylko bawią się w hotel... Czasem można odnieść wrażenie, jakby to nie były istoty rozumne, tylko małpiatki. Mógłbym im jeszcze wybaczyć te zaginione sandały, gdyby przynajmniej przeprosili i wykazali chociaż odrobinę życzliwości i zakłopotania z powodu całego incydentu, ale słuchając tego złośliwego rechotu nie potrafię określić ich inaczej. Nawet nie ma komu urządzić awantury, bo jak można mieć pretensje do człekokształtnych?
A jednak można i niestety nawet trzeba. Kilka minut po 20-tej byliśmy w biurze, gdzie miała na nas czekać taksówka, za którą zapłaciliśmy w cenie biletu. Dwaj chłopaczkowie za biurkiem są kompletnie pijani, dosłownie się zataczają i oczywiście są niesłychanie rozbawieni pytaniami o taksówkę ? ewidentnie się z nas śmieją. Już nawet nie chodzi o to, że naciągają i kręcą, ale ta ich bezczelność naprawdę może pozbawić człowieka hamulców. Złapaliśmy sami jakąś taksówkę (3$) i kwadrans później byliśmy na dworcu.