Kilkanaście minut po szóstej, pociąg z piętrowymi wagonami dowiózł nas do Przemyśla. Niestety, już kiedy jechaliśmy pociągiem zaczęło padać i kilkadziesiąt metrów od stacji kolejowej do dworca autobusowego pokonaliśmy sprintem przeciskając się przez tłum szukający schronienia przed ulewnym deszczem.
Z Przemyśla wyjechaliśmy po pół do ósmej. Bilety kupiliśmy cudem. Okazało się, że miejsca na autobus Przemyśl - Suczawa trzeba rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem. Facet w okienku powiedział, że naszą jedyną szansą jest absencja tych, którzy zarezerwowali bilety. Nie byliśmy też jedynymi, którzy chcieli załapać się na ten autobus. Rumuński kierowca - o dziwo nie był skłonny do wzięcia łapówki, jak się potem okazało bynajmniej nie dlatego, że zamierzał ubiegać się o stanowisko honorowego prezesa Transparency International, po prostu cały autokar był do ostatniej szpilki wypchany paczkami i tobołkami, także pod i między siedzeniami i nawet pasażerowie z biletami musieli siedzieć skuleni z podkurczonymi nogami. Szczęście nam dopisywało, nie wiadomo czy to z powodu ulewy, ale kiedy godzina odjazdu wybiła a kilka foteli pozostało pustych, rzuciliśmy się na kierowcę, który niczym makler na giełdzie rzucał biletami w gąszcz wyciągniętych rąk. Kolejna lekcja socjalizmu, zamiast uruchomić dodatkowy autobus - chętnych wystarczyłoby, aby zapełnić cały, tym bardziej, że podobno sytuacja ta nie należy do rzadkości - "zdecydowało" się na system kartkowy.
Deszcz przestał padać i wyszło słońce. Autobus nie posiadał klimatyzacji, albo kierowca o niej nie wiedział i nasze przemoczone ubrania, wilgotne fotele oraz zaczynający się upał, dawały przedsmak najbliższych kilku - tak się wtedy łudziłem, godzin w autobusie. A przecież to zaledwie niecałe 500 km, podczas gdy przed nami jeszcze 20 razy tyle!
W Medyce (granica z Ukrainą) byliśmy około 9.00 i zaczęły się zgrzyty. Kierowca zażądał po 5$ od łebka - 3$ na przymusowe ukraińskie ubezpieczenie, tzw. ?strachowka? i 2$ na łapówkę dla celników, aby szybko odprawili nasz autobus, bez okazywania specjalnej ciekawości. Wkurzyłem się. Mam własne zdanie na temat celników, podatków i innych tego typu postępowych wynalazków, i kiedy ktoś próbuje okradać mnie jeszcze z taką bezczelnością, wpadam w szał. Zwymyślałem kierowcę (trochę kumał po Polsku) i powiedziałem, że nie zapłacę. Magda, która do tej pory uważała mnie pewnie za wcielenie aniołka w ludzkiej skórze słuchała zdegustowana mojej prelekcji, ale też powiedziała, że nie zapłaci. Mój bunt znalazł zrozumienie u kilku innych pasażerów i kierowca nieco łagodniejszym tonem zaczął tłumaczyć, że to nie jego wymysł, i że to naprawdę konieczne, bo inaczej (kolejka do odprawy była spora) będziemy stali tu bardzo długo. Powiedziałem, że mogę zapłacić 2$ łapówki dla ?pasożytów?, ale ubezpieczenie mam prywatne (Gerling), na wszystkie kraje świata i nie zamierzam wchodzić w jakikolwiek kontakt z ukraińskimi zdobyczami socjalizmu w postaci ?bezpłatnej służby zdrowia? i jej pochodnymi. Krótko ostrzyżeni młodzieńcy również nie wykazywali specjalnego entuzjazmu, żeby płacić 5$ ?frycowego?, ale mieli to już chyba dobrze ?obcykane? i poprosili, aby jednak zapłacić, gdyż na to naprawdę nie ma sposobu, a kierowca obiecał coś wytargować. Stanęło na tym, że w końcu dostaliśmy po 2$ z powrotem i przejechaliśmy granicę dwie godziny później, a więc dosyć szybko jak na ilość oczekujących samochodów.
Prawdziwą lekcję pokory odbyliśmy dopiero na granicy ukraińsko - rumuńskiej, gdzie zawinęliśmy po długich mękach około godziny 18-tej (w autobusie było naprawdę gorąco i ciasno, cały tył zajmowały poukładane aż pod sufit plecaki, na których siedzieli dwaj kolesie kierowcy, a ponieważ plecaki co chwila zsuwały im się na plecy, wyżywali się na nich butami - niewiele brakowało do następnej awantury, ponieważ chcąc ochronić swojego Canona przed deszczem schowałem go w plecaku). Wyjazd z Ukrainy był prawie pusty, cztery samochody osobowe i autokar. Teoretycznie można je było odprawić w pół godziny (tyle to w rzeczywistości trwa), ale celnicy nie wykazywali nadzwyczajnego zapału do pracy. Dłubiąc w zębach i w nosie na przemian, snując się ?donikąd?, obojętnie mijali znudzonych kierowców siedzących w samochodach pootwieranych na przestrzał, i z trudem ukrywających irytację i zdenerwowanie. Kiedy już do wszystkich dotarło, kto tu jest najważniejszy, i kto przed kim powinien bić pokłony, celnicy najwidoczniej znudzeni nudzeniem się przystąpili do pracy, o ile to można nazwać pracą... Zaczęła się komedia porównywania twarzy ze zdjęciami w paszportach. Piszę komedia, gdyż nie odbyło się to jak zazwyczaj szybko i sprawnie w autokarze, ale w budynku przejścia granicznego, gdzie zostaliśmy zaprowadzeni, aby tam, w tej świątyni urzędniczej władzy, groźne miny celników uzyskały godną tej ceremonii oprawę. Ponieważ jednak część pasażerów stanowili owi wygoleni młodzieńcy, ubrani dodatkowo w paramilitarne wdzianka, celnicy mieli dodatkową zabawę przenosząc wzrok z prawie jednakowych twarzy, na zdjęcia pochodzące prawdopodobnie jeszcze z komunii lub poprzedniego długowłosego wcielenia. Swoją drogą ciekawy jestem, co to za jedni? Wyglądają na jakąś grupę skinów, tudzież innych socjalistów narodowych, noszą się po wojskowemu, mundury khaki, o swoim ?herszcie? mówią per ?dowódca? lub ?komendant?. Coś mi tu jednak nie pasuje, ich zachowanie, język, którego używają dowcipny i inteligentny odbiega od wizerunku zadymiarzy, szukających tylko jakiegoś murzyna lub żyda do zglanowania.