Jazda była w miarę przyjemna, podano lody i zimne soki (w miarę, jeżeli nie liczyć tego, że byliśmy w drodze od 48 godzin), a przekroczenie granicy rumuńsko - bułgarskiej tym razem odbyło się prawie błyskawicznie (pół godziny) i bez stresu. Bułgaria nie wygląda na tak zdewastowaną komunizmem, jak mi się to na początku wydawało, być może dlatego, że nie przejeżdżaliśmy przez większe miasta z ich ponurymi blokowiskami. Bułgarska prowincja widziana z drogi wiodącej przez góry, to obraz turystycznego dolce vita, którego czasy świetności nawet jeżeli już przeminęły, to liczne wille, kurorty, niewiarygodnie lekko i elegancko (jak na komunistyczne budownictwo) wkomponowane w krajobraz, z pewnością kontrastują z wyobrażeniami o podupadłych ruderach a la PGR. W Polsce zestaw słów ?droga? i ?Bułgaria? najczęściej kojarzy się z kolorowymi paniami rozstawionymi rządkami wzdłuż pobocza, których obecność, rodzice w samochodach tłumaczą swoim dzieciom sprzedażą grzybów, jagód i innych leśnych frykasów, które dzisiaj tatuś kupi jednak w sklepie. Bułgarskie pobocza również tętnią życiem, ale nie zauważyłem tam ostentacyjnych oznak handlu miłością. Wszechobecne, dosyć prymitywne i tandetnie efekciarskie sklepiki oferują dosłownie wszystko i dobrze świadczą o rozwoju handlu i przedsiębiorczości mieszkańców nawet małych miasteczek. Jednak ceny porównywalne do naszych nie pozostawiają wątpliwości, że jeżeli oficjalne statystyki dotyczące poziomu zarobków nie kłamią, to większość Bułgarów na wyeksponowane dobra może sobie jedynie popatrzeć, a klientami są głownie turyści.