Kolejny dzień, życie powoli wraca do normy. Kto miał wyjechać ten wyjechał, ci co zostali bawią się dalej. Telewizory z powrotem nadają bez fonii, a w barach słychać pop i rocka. Powoli popadam w rutynę. Rankiem śniadanie w hotelu przy stoliku z widokiem na ocean, potem kilka godzin na plaży, czasem ze znajomymi z hotelu, czasem samotnie wypuszczam się kilka kilometrów na dzikie plaże, gdzie piasek jest już idealnie biały. Na jednej z takich plaż stoi meczet. Wygląda na lekko zdewastowany i opuszczony, ale niedaleko wokół wchodzących w ocean skał gromadzą się grupki muzułmańskich mężczyzn i kobiet. Wokół skał pakistańskie flagi!!! W Indiach!!! Na północy, na wzmiankę o Pakistanie Hindusi zgrzytają zębami, ale tutaj na południu ludzie najwyraźniej nie lubią polityki i jej szaleństw. Zresztą po co psuć sobie atmosferę? Słońce, ocean i turyści zapewniający w miarę dostatnie życie. Wokół meczetu i ubranych od stóp do głów pakistańskich kobiet, przechadzają się białe dziewczyny w bikini. Niesamowite... Potem powrót do hotelu i partia szachów z Mustafą (właściciel sklepu niedaleko mojego hotelu - muzułmanin z Kaszmiru) lub z którymś z jego przyjaciół z innych sklepów, potem obiad, najczęściej w towarzystwie Duncana i Mopy - mamy tę samą ulubioną restaurację ?Coco nut?, gdzie podają najlepsze frytki w Kovalam. Ogromne porcje i solidne ?fingerchips? smażone z taką ilością przypraw, że prawie pomarańczowe. Potem spacer pasażem i kolacja w jakiejś przypadkowej restauracji, gdzie akurat spotka się kogoś znajomego. W moim hotelu, drzwi naprzeciwko mnie mieszkają dwie młode Japonki. Często spotykamy się przy śniadaniu lub na plaży. Nie mają u siebie moskitiery, są całe w bąblach i grożą mi krucjatą na mój pokój. Nie potrafię wymówić prawidłowo ich imion, i nazywam je Number One i Number Two. Bardzo je to śmieszy, teraz też chichoczą patrząc jak piszę. Mamy iść do latarni morskiej i dają mi znak żebym się zbierał...